Zasznurowana Zasznurowana
985
BLOG

Rozwodu nie będzie!

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 2

Pewna moja znajoma leżała w szpitalu na oddziale psychiatrycznym. Trafiła tam - nie po raz pierwszy zresztą - z powodu swojego męża, który przez dobre ćwierć wieku znęcał się nad nią psychicznie w dość szczególny sposób. Mąż ten odwiedzał ją na oddziale, przychodził nawet wówczas, gdy mu mówiła, że nie ma siły się z nim widywać (ten stopień asertywności udało jej się osiągnąć za czwartym pobytem, zaraz potem zdołała złożyć papiery rozwodowe). Zdarzyło się któregoś dnia, że szła sobie korytarzem na izbie przyjęć do sklepiku szpitalnego i spotkała tego swojego oprawcę, który przywitał ją jednym ze swoich "uroczych" powiedzonek, doprowadzających ją do choroby psychicznej. Nie wytrzymała. Rzuciła się na niego z pazurami i zaczęła okładać, gdzie popadło. Było lato, mąż zasłonił rękami twarz i te ręce miał okropnie podrapane. Zaczął krzyczeć, a potem pobiegł po ochronę szpitala. Znajomej w ostatniej chwili udało się uciec na oddział, gdzie lekarze i personel schowali ją przed ochroną, inaczej zostałaby odstawiona na oddział zamknięty albo i na komisariat za czynną napaść na... wysokiego urzędnika państwowego, którym ów mąż był. Tak się złożyło, że w owym czasie ten człowiek był jednym z moich przełożonych i pamiętam, że chodził dość długo potem w koszulach z długim rękawem...

Po co o tym wspominam? Otóż mojej znajomej dostała się potem na terapii grupowej ostra reprymenda od prowadzącej terapię. I słusznie, bo po co się zniżać do takiego poziomu, a potem samemu cierpieć niepotrzebnie. Oczywiście grupa całkowicie ją poparła, bijąc brawo i dodając otuchy, ale nie zmienia to faktu, że wpadając w ten atak szału, moja znajoma zrobiła dokładnie to, o co oprawcy chodziło. Podobno typ, który reprezentował jej mąż, nazywa się "bierno-agresywny", chociaż definicje, które sobie guglowałam,  nie do końca mi do tego pasowały. Bardziej skłaniałabym się do opisu jednego z jedenastu typów toksycznych mężczyzn, wyszczególnionych przez panią Lillian Glass, amerykańską terapeutkę, która tego rozróżnienia dokonała w książce pt. (a jakżeby inaczej) "Toksyczni mężczyźni. Jak ich rozpoznawać i radzić sobie z nimi. 10 strategii".

Parę słów o samej książce. Jest to klasyczny (amerykański) poradnik, któremu jedna z moich koleżanek zarzuciła to, że znajdują się w nim same truizmy i że generalnie jest to dzieło co najmniej płytkie. Możliwe. Ja jednak uznałam, że nie jestem na tyle oświecona, by je sobie poukładać w głowie - wolałam mieć to na piśmie, chociażby w takiej książce. Ma ona, moim skromnym zdaniem, sporo zalet, jak choćby tę, że autorka delikatnie zwraca się do czytelniczki, sugerując, że i ona nosi w sobie toksyczne ziarno i na pewno jest jej z tego powodu ogromnie przykro. Doskonale rozumiem ten zabieg, bowiem mówienie ofierze przemocy w sposób brutalny, że sama jest pokrzywiona, mogłoby utwierdzić ją w tym, co wmawia jej oprawca: jesteś winna temu, że cię leję i poniżam. 

Znalazłam w tej książce wspomniany wyżej typ mężczyzn, który nosi nazwę: drzemiący wulkan - bierno-agresywny, cichy, lecz zabójczy. Taki właśnie był mąż mojej znajomej... między innymi taki, bo miał też parę innych cech, które spokojnie kwalifikowałyby go do grupy socjo-psychopatów. Problem z nim był taki, że wyżywał się na ofierze w sposób na pierwszy rzut oka mało brutalny. Jednak długoletnie, ciche i metodyczne poniżanie swojej żony doprowadziło ją do kompletnej katastrofy w systemie nerwowym. Ktoś stojący z boku mógłby powiedzieć: o co jej chodziło? miała pieniądze, piękne mieszkanie, samochód, udane dzieci... itd. itp. Tyle tylko, że nie była kochana. Po prostu. Nie dostawała wsparcia, słów pocieszenia, pochwał, ciepłej obecności, wzmacniania poczucia własnej wartości. Moja (nie zawsze mądra) terapeutka zaraz powiedziałaby, że poczucie własnej wartości musi wypływać z JA, a nie z zewnątrz... ale to tak do końca nie działa, nie każdy ma na tyle siły. 

Tak samo jak ja nie miałam siły, by dać odpór brakowi Miłości w dzieciństwie. Bo czytając opis tego typu toksycznej osoby (nie piszę, że tylko mężczyzn celowo), zaczęło docierać do mnie, że czytam o... moich rodzicach. Nie tylko o jednym z nich, mimo że ojca prawie w moim życiu nie było. Pomyślałam od razu o tym, co napisałam tu całkiem niedawno, że jestem taka sama, że moje myślenie życzeniowe  na nic się nie zda, bo mechanizmy funkcjonujące we mnie są identyczne z tymi, jakimi mnie karmiono. Wczytałam się więc dokładniej i jeszcze dokładniej... i załamałam się nieco. Po pierwsze dlatego, że zrozumiałam, jak trudno będzie to wyplenić, a po drugie, że kompletnie nie wiem, co mam zrobić z matką, która ani o jotę się nie zmieniła i wciąż mnie rani. Znajoma postawiła sprawę jasno: rozwód i ograniczony kontakt.

Ale z rodzicami jest inaczej.

Otóż jesteśmy tak skonstruowani, że rodzice są częścią naszego bytu i nasz stosunek do nich (kiedy stajemy się dorośli) współtworzy jakość tego bytu. Jako dzieci nie mamy zbyt wiele do powiedzenia - musimy brać to, co jest. Później jednak coś z tym trzeba zrobić. Nie da się wziąć rozwodu, bo nie pozwala nam na to nasza natura. Oczywiście nikt nie zabroni zerwania kontaktów, ale nie wydaje mi się to być zgodne z Prawem Naturalnym. W tych rozważaniach dotarłam do miejsca, o którym pisałam w "Bramie do piekła". W zasadzie sam Bóg się wtrącił, pokazując, że zabieram się do rozwiązywania problemu źle, nie wprowadzając Jego jako Osoby, która rozdaje karty, że miotam się - jak ta moja znajoma na szpitalnym korytarzu - próbując za wszelką cenę przyjmować postawy obronne, a potem bronię się przed własnym gniewem i zagryzam zęby na palcach, żeby nie powiedzieć czegoś za dużo w przypływie żalu za uczynione mi krzywdy. 

Najpierw więc sięgnęłam do Źródła: do Dekalogu. Zostałam oświecona myślą, która brzmiała: Przykazanie jest dla twojego dobra, a nie rodziców. Dlaczego? Bo napisano: 

"Czcij ojca swego i matkę swoją, jak ci nakazał twój Bóg, Jahwe, abyś długo żył i aby ci się dobrze powodziło na ziemi, którą ci daje twój Bóg, Jahwe." [Pwt 5,16]

Tam napisano o profitach dla mnie z wysiłku zachowania tego Prawa. Oczywiście dla rodziców jest to też dobre, ale oni odpowiadają za swoje poczucie Szczęścia i może ta nasza cześć  im też się nie spodobać (bo im nigdy nic nie pasuje). Tak więc należy im czynić dobrze, ale nie dogadzać ich skrzywionym naturom (jeżeli akurat są krzywe). Czynienie dobra zaś zamyka się w tym wszystkim, co znajduję w Piśmie Świętym:

- nie unoszę się gniewem

- nie wyzywam

- nie kłócę się

- jestem łagodna

- nie oszukuję

- troszczę się o podstawowe potrzeby

- modlę się za rodziców

- szukam we wszystkim ich dobra

Jeśli zaś mam do czynienia z rodzicem-oprawcą, warto poszukać rad odnoszących się do radzenia sobie z oprawcami w ogóle, np. z typem bierno-agresywnym. Okazuje się, że to naprawdę działa, kiedy mówię, jak ja się czuję z tym, jak jestem traktowana, jak chcę być traktowana, a nie używam zwrotów "ty jesteś taka/taki". Odnoszę się do SWOICH doświadczeń i odczuć. I jeżeli w rodzicu tli się choćby iskierka prawdziwej rodzicielskiej Miłości, to na tę sekundy krótkiej rozmowy naprawdę przestanie myśleć tylko o sobie i swoich niezaspokajalnych potrzebach.

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości