Zasznurowana Zasznurowana
480
BLOG

Władcy umysłów

Zasznurowana Zasznurowana Rozmaitości Obserwuj notkę 8

Obiegowa opinia na temat tego, czym jest sumienie, głosi, że jest to głos Boga, który słyszymy, gdy coś złego/dobrego robimy. Oj! bardzo bym się cieszyła, gdyby było tak naprawdę. Ileż spraw by mi to ułatwiło! W szkole katolickiej przekazano mi inną definicję sumienia, podobno bardzo "profesjonalną", bo zaczerpniętą z nauki o moralności, czyli etyki. Brzmiała ona mniej więcej tak, że sumienie jest miejscem w duszy, w którym człowiek spotyka się z Bogiem... 

A ja będę uprawiać prywatę i napiszę o zagadnieniu nieco inaczej.

Gdyby przyjąć, że osoba ludzka składa się z kilku warstw, które mocno się przenikają, to jedną z nich na pewno będzie warstwa nazwana przeze mnie roboczo wolitywną.  To jest ta jedyna nasza pełna własność, z której Bóg podczas stwarzania nas z Siebie ogołocił i którą jako jedyne stworzenia - oprócz Aniołów - posiadamy. Lubię sobie sama powtarzać, że WSZYSTKO JEST KWESTIĄ DECYZJI. I muszę uczciwie przyznać, że sprawdza mi się to twierdzenie w stu procentach. Mam jedynie złamać w sobie opory sfer innych (intelektualnej i emocjonalnej)  i powiedzieć Bogu "chcę", a On - zgodnie z tym, o czym pisała święta Teresa Martin, opisując Małą Drogę - wykonuje resztę, podając mi stosowne narzędzia (czas, pieniądze, ludzi, pomysły itd. itp.). 

Sferę wolitywną należy pielęgnować, tzn. najpierw ją sobie uświadomić, ażeby nie kierowały nami tylko emocje czy wybujały intelekt, który potrafi zahamować naturalne odruchy, np.gdy  pomoc bliźniemu stawiamy niżej niż wypełnianie jakichś przepisów i tradycji. Następnie trzeba swoje "ja chcę" ćwiczyć w znoju i trudzie, we łzach i z potem na czole. Zrozumiałam to wówczas, gdy po kilku latach odmawiania sobie w czasie Wielkiego Postu różnych rzeczy, zauważyłam u siebie większą łatwość do panowania nad innymi zachciankami w życiu codziennym. Wyrzeczenia, posty, milczenie, ćwiczenia umysłu, a nawet ciała - wszystko to przybliża nas ku chwili, w której nikt ani nic, poza JA, decyduje, czego tak naprawdę chce. Praca nad warstwą wolitywną nie kończy się nigdy, bo też nigdy nie jesteśmy wolni od emocji, od wpływów tzw. świata, od ociężałości ciała i umysłu. Im jestem starsza, tym bardziej dostrzegam w tym ową prostą drogę do Nieba, ponieważ właśnie w tej sferze i w żadnej innej dokonuję tego najważniejszego wyboru: Boga i Jego Woli względem mnie. 

Warstwa ta jest najważniejsza. Pracowałam z ludźmi upośledzonymi intelektualnie, sama jestem upośledzona w emocjach (nad czym bardzo ciężko pracuję) i te doświadczenia pokazały mi dobitnie, że Boga interesuje jedynie ludzkie TAK bądź NIE. Jeśli ktoś zapuścił tę część swojego bytu z własnej winy... to tak, jakby mówił NIE. Natomiast ten, kto mówi TAK, otwiera Bogu drzwi i pozwala Mu zmieniać życie. Wiele z moich decyzji - dziś wiem to na pewno - rodziło się w wyniku uszkodzenia na emocjach, ale ZAWSZE  mieszałam  do nich Boga, Jemu nakazując,  by rozdawał karty (co wiele osób miało i ma mi za złe). On, wobec tak postawionej sprawy, miał niejako związane ręce i nie tylko legitymizował mi różne posunięcia, ale naprawdę tę rękę do nich przykładał, ratując mnie z opresji, a nawet doprowadzając do sukcesów w ludzkim pojęciu. Przy okazji zaś delikatnie prowadził ku uleczeniu, mojej decyzji pozostawiając, czy jestem na nie gotowa (wpis Koszyk z malinami  jest także o tym). Był i jest przy tym tak różny od tego, jak postępowali ze mną ludzie, do których należała opieka nade mną. On właśnie zawsze pokazywał, że najważniejsza jest dla Niego moja wolność, to moje autonomiczne TAK dla Jego propozycji. Nigdy tego nie naruszył, a w swojej delikatności dosłownie muskał moją duszę, bylebym nie poczuła dyskomfortu.

Wracając do kwestii sumienia. Zauważyłam, że ono się rodzi właśnie w sferze wolitywnej. To rzeczywiście jest miejsce w duszy - bardzo intymne - ale tylko od naszego "chcę" zależy, czy dopuścimy do niego Boga i Go usłyszymy. On zaś próbuje zwrócić naszą uwagę oddziałując poprzez sferę znajdującą się zaraz za nią, tę prawie najgłębszą w ludzkim bycie, którą można nazwać nadprzyrodzoną.  Każdy ją ma, ale Stwórca nie będzie oddziaływać na intelekt ani na emocje, jeśli zaraz na początku natrafi na mur w postaci źle ukształtowanej warstwy wolitywnej. Nasze sumienie może więc być bardzo świeckie,  tzn. przeniknięte prawem ludzkim, nie dopuszczające prawa, które dostaliśmy od Boga (nota bene  częściowo zaszczepionego w nas w sferze emocji, odziedziczonego po przodkach zwierzęcych, o czym tu kilkukrotnie wspominałam). Nie będę się jednak rozwodzić szerzej nad tym zagadnieniem, ponieważ chciałam zająć się pewnym wypaczeniem sumienia, które rodzi się wówczas, gdy JA jest nieautonomiczne. Jeśli takie jest, to znak, że  ktoś w nim cały czas jest, ktoś w nim wciąż "mówi"...

Uszkodzenia emocjonalne, zadane w dzieciństwie przez rodziców i opiekunów, odbijają się bardzo mocno na całym bycie człowieka, na wszystkich jego warstwach. Bóg, który w człowieku mieszka, cierpi razem z nim, bo droga do pełnego Zjednoczenia jest tym trudniejsza. Rany, które zniewalają w sferze wolitywnej, są jednymi z najokrutniejszych. Wyrywanie się z rąk oprawcy i właściciela  (bo tym się on uczynił) przypomina rozdzieranie duszy i ciała na kawałki, które potem trzeba z równie wielkim bólem poskładać w jedną całość. Sama "przerobiłam" i sferę emocji, i sferę intelektu - z naciskiem na to drugie - i gdy wydawało się, że powinnam być wolna, dotarłam do tego miejsca właśnie, gdzie zamiast własnych myśli słyszę jeszcze jakiś głos... To COŚ było - niestety - w moim sumieniu. Za każdym razem, gdy rozpoczynałam pracę myślową nad jakąś sprawą, pojawiało się, zadając mi dotkliwe cierpienie. 

W jaki sposób doszło do tak wielkiego stopnia zniewolenia? Przede wszystkim dlatego, że byłam ze swoim oprawcą zupełnie sama. Nie miałam absolutnie żadnego punktu odniesienia, który choć trochę korygował to złe postępowanie wobec mnie albo kierował moje myśli, zatrute jadem kłamstwa, w inną stronę. Moja koleżanka opowiadała przejmujące histrorie z jej dzieciństwa o tym, jak postępowała z nią jej własna matka. Widziałam w nich swoją własną przeszłość. Ale ona miała ojca, nierzadko chwytającego niezrównoważoną małżonkę za rękę w chwili, kiedy podniesiona była przeciw dzieciom. Ja byłam przerażająco sama... Poza tym w metodach wychowawczych matki odnajduję ponurą spuściznę po dziadkach i dalszych przodkach, którzy w ten sposób właśnie zniewalali swoje dzieci i wnuki. To był normalny model postępowania i budowania rodziny. I jeszcze jedno: obelgi, złorzeczenia, czy przemoc fizyczna, stają się  bramą dla zła osobowego.  Czynią człowieka podatnym na oddziaływanie zła w ogóle, nawet jeśli on nie chce mieć z nim nic wspólnego. 

Na czym więc polega największy problem z tym rodzajem zniewolenia? Za każdym razem, gdy próbuję wykonać coś, co mogłoby "zaboleć"  moją matkę, odczuwam autentyczne cierpienie, ból przeszywający moją duszę i całe ciało, ale przede wszystkim emocje. Przy czym tych spraw dla niej "bolesnych" jest naprawdę dużo. Trudno nawet powiedzieć, które nimi nie są... Jest ich taka chmara, że okazało się w pewnej chwili, iż to ona jest bogiem mojego bytu, to ona jest tym "głosem sumienia", dla którego wciąż jest otwarta furteczka w sferze, gdzie nikogo nie powinno być.   Doszłam do tego teraz - mimo że już wielokrotnie obracałam się w podobnym temacie - bo chcąc szerzej otwierać bramę swojego istnienia Bogu, ażeby przeniknął bardziej w kolejne warstwy, zderzyłam się z Jego niezadowoleniem. Zdawał się mówić: "Ja tu nie mam dla siebie miejsca. Ktoś już tu mieszka." Kiedy zaś okazało się, że w istocie chodzi o sumienie, zrozumiałam, że to naprawdę nie są żarty. 

To zadowalanie "głosu" w duszy, niebędącego moim głosem, jest bardzo groźne. Zrozumiałam to wówczas, gdy chciałam wykonać coś, co rozeznałam jako Bożą Wolę, ale okazało się to zbyt trudne. Myślę, że nie przesadzę zbytnio, jeśli powiem, że jest to samookaleczanie, bo najczęściej chodzi o to, że rezygnuję z realnego dobra dla mnie na rzecz nakarmienia drapieżnika/wampira, który zniewolił mnie dawno temu. Moje bardzo liczne kontakty z osobami chorymi na depresję pokazują, że mam rację i że nie jest to doświadczenie znane tylko mi. Zdałam sobie sprawę z tego, że próbuję iść na kompromisy z oprawcą, że strach, jaki czuję z jego powodu, jest większy, niż zdrowy rozsądek. Ale to właśnie ten strach i uległość jest pokarmem dla niego... bo na to mnie sobie wyhodował, a w przypadku prób uwolnienia się od niego staje się znowu realnym zagrożeniem, którego tak bardzo się boję.

c.d.n. 

https://www.rozalewanowicz.com/ rozalewanowicz.com Pisarka. Autorka trylogii "Porwana" i powieści "Otwórz oczy, Marianno".

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości