robert neuman robert neuman
206
BLOG

7. Pocztówka od Alistaira MacLeana

robert neuman robert neuman Kultura Obserwuj notkę 8

 

 

           Wchodząc do salonu nie zapaliłem światła, skutkiem czego wdepnąłem w konfiturę.

Powinienem był przewidzieć, że Chihiro oleje sprzątanie salonu. Czego można się spodziewać po dziecku, które nigdy nie zakręca słoika z kawą, moczy książki w wannie i zawsze wkłada do lodówki ser  b e z  f o l i i?

Ser bez folii jest bezbronny. Skazany na mumifikację.

Konfitura też wyschła. Przypominała wczesne arcydzieło koncernu chemicznego Gex Seizinger, zatytułowane Wiekuisty Klej. Kleszcze paniki chwyciły mnie za gardło, ale jako opanowany człowiek interesu natychmiast uprzytomniłem sobie, że na oceanie nikt nikogo przez okna nie podgląda.

Włączyłem lampkę obok sofy.

 

 

Pomysł obmycia stóp w kałuży wina był równie szybki, co chybiony. Po winie został tylko wilgotny ślad na cedrowym parkiecie. Wsadziłem więc do ust landrynkę firmy Perugina (oddział Nestlé, niestety cudzy), w przelocie wydobytą z pudełka, które stało na toaletce. Dostałem te landrynki w urodzinowym prezencie od córki, nawiasem mówiąc – i, mlaszcząc lepkimi stopami, popędziłem na piętro.

Na pierwszym schodku przystanąłem. Nie lubię bałaganić, a właśnie zrobiłem pierwszy krok do uświnienia całego lokalu. Błyskawicą przemknęła mi przez myśl umywalka na dole. Éventuellement sedes, co w przypadku stóp byłoby nawet wygodniejsze. Jednakże jak zawsze zwyciężyła ekonomia: przecie nowy kostium i rekwizyty czekały na górze, w garderobie!

Ruszyłem dalej, w biegu odpinając szpadę i gorączkowo zrzucając odzież.

 

 

Umyłem się z grubsza, ale za to w całości – tylko po to, by niespełna minutę po wejściu do apartamentu odkryć, że kąt garderoby, w którym osobiście upchałem niezbędne rzeczy, jest pusty. Wywróciłem do góry nogami stertę ciuchów między walizami – i nic.

Kostium, rekwizyty, lina i broda wyparowały.

Mało brakowało, a noc triumfu zostałaby nocą apopleksji. Pognałem do łazienki po aparaturę łącznościową, żeby wzywać pomocy, ale w ostatniej chwili przypomniało mi się, że Chihiro obiecała znieść kostium i sprzęt na prywatną promenadę.

Chciałem zjechać po poręczy i nadrobić cenne sekundy, ale na golasa nie dało się nawet ruszyć. A kiedy wreszcie odnalazłem rzeczy (zaiste, leżały na oszklonym tarasie), z najmroczniejszej głębi mojej bezdennej pamięci wychynął ostatni element kamuflażu: hebanowe stringi. Zostały w walizce. Nie żebym był pruderyjny, ale po co córka miała się tarzać ze śmiechu?

To był seulement intime szczegół. Nic do oglądania.

 

 

Wróciłem na górę. Założyłem majty. Z ulgą wbiegłem na schody, żeby w końcu wziąć się do pracy i przez nieuwagę stąpnąłem na porzucony w pośpiechu, jedwabny surdut z Teatro Piccolo w Mediolanie, wyszywany w srebrne rybki.

Chuj z rybkami, ale ten jedwab był cholernie śliski.

Spadałem po schodach, łkając z rozpaczy. Nie chodziło bynajmniej o trywialny akt spadania, czy o chaos możliwych implikacji. Często posługuję się w pracy groteską, a fizycznie jestem wyjątkowo odporny. Cierpiałem, bo jak mawia Desiree Beaumont, „wielki interes jest jak teatr: scenę komiczną goni tragiczna, tę zaś monumentalna”. Mówiąc po ludzku, wiosenne kwiecie wyciąga w górę macki, bo zjada promień słońca – my zaś żyjemy, bo każdego dnia doświadczamy więcej, niż zwykły śmiertelnik przez tysiąc lat!

Tymczasem kluczowy wieczór w mojej karierze był jak dotąd nudnawy, a grand final tylko pogorszył sprawę: miast ociekać patosem, przemienił się w farsę.

 

 

Spadanie wreszcie ustało. Przełknąłem landrynkę, która jak kość stanęła mi gardle i negatywne emocje natychmiast znikły.

Otulony w półmrok promenady wdziałem nowy strój i zerknąłem w okno.

Ujrzałem szeroko rozstawione, okrutne oczy. Mam blade, nieomal białe tęczówki, które świecą po ciemku jak sreberka od czekolady; cenię ten wybryk natury, bo bywa przydatny do paraliżowania kontrahentów, ale tym razem był wręcz szkodliwy.

Dałem susa przed lustro w salonie.

I wówczas stało się jasne, dlaczego programista Hill Dates z takim zapałem rozprawiał na balu w Alcatraz o nocach, które spędza na charytatywnym sprzątaniu cudzych mieszkań. Strój, opracowany z jego inspiracji, był po prostu f e n o m e n a l n y.

Hebanowy kostium opinał mię od stóp do szyi jak druga skóra. Zarówno subtelny kołnierz, jak też ściągacze na nogawkach i rękawach oraz łaty z kordury na łokciach, kolanach i dupsku wszyto perfekcyjnie. Poza kieszenią na udzie, jakby stworzoną na fajki i paczkę chustek do nosa, gładzi stroju nie psuła najdrobniejsza zmarszczka. Nawet suwak z tyłu, długi na pół jarda, był niewidoczny.

Aż zdumienie brało, bo krawiec z Legnano pod Mediolanem, z którego usług skorzystałem za podpowiedzią Calogero Sedàry (co jak co, lecz akurat gust książę ma świetny), mało miał czasu na robotę. Ledwie tydzień wcześniej sprecyzowałem zamówienie, w dodatku telefonicznie i nie mógł wziąć świeżej miary. Towar dotarł na statek via Brisbane dopiero w dniu intrygi, a jednak okazało się, że dobry Gepetto nawet z dystansu kroi niezawodnie.

Dodał coś od siebie: wśród szarych, rozszarpanych w gorączce papierzysk lśniła bransoleta-kokarda, z jednej strony zbrojna w zawiasik, z drugiej w złoty guz zapinki. Mroźny błękit findesièclowej emalii cudnie korespondował z tęczowym połyskiem moich długich, czarnych włosów. Byłem zachwycony; teraz należało tylko dopasować do biżuterii odpowiednią kończynę.

Nie jestem ułomkiem, ale bransoleta spadała mi z nadgarstka. Zatrzaśnięta na szyi poniekąd dusiła...

...aż wreszcie na ramieniu znalazła swój boski, docelowy port.

 

 

Z asekuracyjną uprzężą był kłopot, bo się zasupłała. Ze zwykłymi sportowymi uprzężami nic podobnego się nie zdarza, ale nabyłem wysokogórski model firmy Petzl (nie mojej) z regulacją udowych pasów, które można luzować do grubej odzieży.

Hołduję bowiem zasadzie, że jak już coś kupować, to tylko rzeczy porządne.

Włożyłem uprząż i zaciągnąłem na maksa. Jeszcze tylko wspinaczkowe pantofle, sztuczna broda na drucikach, kominiarka i byłem gotów.

 

 

Strój wprawił mnie w tak znakomity humor, że kolejny punkt porządku obrad, acz irytujący, wcale go nie zepsuł.

Otóż okno na tarasie nijak nie chciało się otworzyć.

Być może Chichi wspominała, że ze względów bezpieczeństwa można je tylko uchylić. Głowy bym nie dał, niemniej szczelina była za wąska nawet dla niemowlęcia. Spróbowałem wyszarpać okno z korzeniami, lecz zaskrzypiało tak żałośnie, że zrobiło mi się głupio.

Rad nierad, pognałem do garderoby po skrzynkę z narzędziami, które jako zapobiegliwy człowiek interesu zawsze ze sobą wożę. Brzęczenie żelastwa zbudziło papugę. – Daruj, stara – rzekłem, dosypując garść ziarna do miski.

Zrobiłem piruet, żeby mnie obejrzała.

I jak? – zawołałem, a policzki moje pałały ze szczęścia.

Twemu geniuszowi dorównuje tylko twoja wszechstronność – odparła papuga i znów zapadła w sen.

Ostrożnie odłupałem listwę maskującą zawiasy. Wykręcając na klęczkach śruby, sprawdziłem czas: było dobrze, od wejścia do apartamentu mijały dopiero dwie minuty.

Przy wyciąganiu okna rozległ się głuchy szum. Na taras chlusnęło świeże powietrze i wyssało w mroczną czeluść resztki opakowania kostiumu.

U moich stóp leżał bezkresny Pacyfik, niby czarna płachta falujących traw. Swojski landszaft zawrócił mi w głowie; chwilową utratę równowagi wykorzystał demon lenistwa. „Nie kuj losu, Aldousie”, ozwał się drwiąco. „Lepiej zawołaj sobie kelnera, kelnerkę, a najlepiej jedno i drugie”.

Spłoszyły go perliste śmiechy gości, które doleciały z zewnątrz.

Pokład spacerowy zaczynał się czterdzieści jardów w stronę rufy, dwa i pół piętra niżej. Kawał drogi, lecz gdyby ktoś przypadkiem wyjrzał stamtąd w stronę mostka kapitańskiego, teoretycznie mógł mnie dostrzec. Heureusement, na pokładzie włączono jaskrawe światła, osrebrzające wierzchołki fal: zmieniły noc w dzień i musiały oślepiać gości, przy okazji ocieniając moją fanaberię.

 

 

Schowałem się do środka, żeby umocować linę asekuracyjną.

Ale nie było do czego.

Otóż tego akurat nie przewidziałem. Nie było kompozytowego kaloryfera, karnisza z węglików spiekanych, ani nawet tytanowego widelca, przypadkiem wbitego w podłogę. Iść bez asekuracji, gdy do wody sto pięćdziesiąt stóp? Na kąpiel zgoda, tylko co potem?

Wyjęte okno miało prostokątny kształt. Przewaliłem je na bok, obwiązałem liną i oparłem o framugę. Zaklinowało się grzecznie. Pchnąłem z całej siły i nawet nie drgnęło.

Bingo, powiedziałby tata.

Lina uległa niejakiemu skróceniu, ale to wcale nie musiało zaszkodzić. Kupiłem specjalną linę. Dokładnie zbadałem ofertę, lecz nawet technologiczne cuda szwajcarskiej firmy Mammut (nie mojej) były podejrzanie cienkie. Trudno mnie uznać za faceta przesadnie religijnego, jednakże i tak kojarzyły mi się z mostem cieńszym niż włos, który wiedzie w zaświaty.

Więc zamiast zwykłej liny, nabyłem grubą gumę do skoków bungee. Ten abstrakcyjny sport fascynował mię od lat; enfin przekułem fascynację w korzyść.

 

Trzecia minuta operacji dobiegła końca.

Włożyłem na szyję akustyczny stetoskop Metacardia UHF firmy Magna Fortis (podobno cudzej, chociaż nie jestem pewien), nazywany Stradivariusem Stetoskopów. Zakupiłem model w błękitnym, opalizującym odcieniu i bezsprzecznie czuwała nade mną opatrzność, bo emaliowana bransoleta od krawca pasowała do niego jak ulał.

Splunąłem w dłonie i wylazłem na dwór.

 

 

Zewnętrzną elewację nadbudówki zmontowano z kwadratowych modułów o bokach długości czterech stóp. Między modułami, wykonanymi z węglowego szkła, ziały calowe szpary. Zauważyłem je w dniu pierwszych oględzin statku, jeszcze w Southampton. Monsieur kapitan Conlon Vian, który oprowadzał nas po liniowcu, wyjaśnił, że projektanci chcieli upodobnić ścianę ze szkła do ceglanego, zwykłego muru.

Tak czy owak, warto zapamiętywać takie detale, bo z interesami nigdy nic nie wiadomo.

Wsunąłem czubek buta w szczelinę, która biegła ku dziobowi na poziomie podłogi apartamentu. Obmacałem górną taflę. Sądziłem, że połamię pazury, ale statek rzeczywiście był przyjazny, jak pisano w reklamach: krawędź szyby wystawała i dało się ją po prostu chwycić. W rezultacie piętnastojardowy spacer pod okno Dragutina zacząłem tak łatwo, że w drodze mogłem sprawdzić stan rzeczy na pokładzie spacerowym.

Wiem już, co czuje pająk, który wędruje po ścianie dziecięcego pokoju. Mimo ciemności i huku fal wprost fizycznie odczuwałem bliskość zwiniętej w rulon gazety, nadlatującej ku moim plecom. Rozum podpowiadał, że tak wielka gazeta, a tym bardziej dłoń zdolna zadać cios nie istnieje, ale w tamtej chwili wolałem zaufać bezrozumnej obserwacji.

O dziwo, najpierw dostrzegłem Rusłana. Któż by przypuścił, że mój szef ochrony ma tak romantyczne usposobienie! Sądziłem, że skupi się na tańcach z Chihiro, bo oboje lubią zabawy; tymczasem satyr tkwił na skraju spacerowej promenady i patrzył w fale jak poeta, który zgubił swoją muzę.

Na pewno się pokłócili. Córcia za ostro go zbeształa.

Istotnie. Nieco dalej Chichi dumała nad spienionymi odmętami, wiercąc stopą dziurę w pokładzie. Sztuczne blond włosy, powiewające na wietrze, łaskotały księcia Sedàrę, który z kieliszkiem w dłoni rozmawiał do dziewczęcia.

Zmarszczyłem brwi. Lecz gdy jeszcze dalej spostrzegłem Malika, zaś na rufie, pod lądowiskiem dla śmigłowców, długiego Szamila, dopieroż zabrakło mi tchu. Zrozumiałem, że moi ludzie, całkiem o to nieproszeni, porzucili balangę z troski o mnie. Wyobraziłem sobie, jak w telepatycznym porozumieniu oddział rozprasza się po pokładzie, żeby zmarnować resztkę karnawału, i łza zadrżała mi na rzęsie.

Król Aldous wreszcie doczekał się odrobiny patosu.

Przystanąłem, żeby z kieszeni na udzie wyjąć chustkę do nosa i en même temps dokonałem kolejnego odkrycia. Mianowicie, lina asekuracyjna działa wtedy, gdy jest przypięta do asekurowanej osoby. Jednakże im bardziej patrzyłem, tym bardziej liny nie było. Bezrobotny karabińczyk dyndał przy uprzęży, w pół drogi między orlim nosem i rozporkiem króla.

Otumaniony pięknem gadżetów, zapomniałem się przypiąć!

Uderzyłem czołem o ciepłe, węglowe szkło. A przecie mogłem spisać biznesplan. Najlepiej na granitowym klocu, frezowanymi w brązie zgłoskami, żeby w porę jebnąć weń czeczeńskim łbem moim i otrzeźwieć; czy choć notatkę na byle świstku, ołówkiem!

Przez ułamek sekundy czułem żal, że nie wyprawiłem balu na biegunie północnym. Chociaż kostium był przewiewny, oblał mię zimny pot. Jednak w sumie dobrze się stało, bo calvados do cna wywietrzał mi z głowy, a następna faza operacji wymagała pełnego skupienia, o jakie trudno w pełnym poczuciu bezpieczeństwa.

Apartament Dragutina był wewnątrz bliźniaczo podobny do ośmiu lokali, usytuowanych na pokładzie A. Mieszkała w nich ścisła elita towarzystwa, której listę zamykał Coco Wassberg, lokator apartamentu A10. Reszta gości załapała się na pośledniejsze kwatery, a najniżej wylądował książę Sedàra: w sześcioosobowej klitce personelu maszynowni, opodal zęzy.

Oczywiście to była tylko zabawa. Książę miał zapewnioną prywatność, a klitkę przerobiono na tapicerowany atłasem palais z krągłymi, trójwymiarowymi monitorami zamiast bulajów.

Per analogia, Dragutinowi przypadały na zabawach najlepsze miejsca. W paryskim syfonie kanałowym, po bibie u grafa Jacoba von Mölln, Drago spał w najgłębszym i najbardziej oślizłym ścieku, do jakiego można było dojść suchą stopą. Wystarczy wspomnieć mój caniveau, ulokowany powyżej. Śmierdział tak tragicznie, że nawet nie zmrużyłem oka. Nad ranem zwiałem na urokliwy Montemartre, żeby wypić kawę i przeczekać w lada jakiej knajpie ten koszmar; od razu wyrzucono mię za drzwi.

Nawet nie dałem klapsa bramkarzom. Mieli rację.

 

 

Graf może dowcipnie igrać z tradycją, bo fortunę ma spatynowaną i jego familia nie raz wyprawiała bale. Ja debiutowałem jako gospodarz. Jeszcze przed wynajęciem statku zaprosiłem na kawę Desiree Beaumont, żeby zasięgnąć porady. Pamiętam jak dziś, SassCafé przy avenue Princesse Grace 11, staruszka kończy siorbać potrójną espresso i, wreszcie wybudzona, powiada tak: „Czyń, co ci serce dyktuje, młodzieńcze. Ale wyprzedzasz nas tak szybko, że z prostej grzeczności uważałabym z jajami”.

Posłuchałem rady i zadbałem o tradycję w najdrobniejszych szczegółach. Apartament A2, gdzie ulokowałem czarodzieja, z pozoru bliźniaczo podobny do ośmiu lokali usytuowanych na najwyższym pokładzie liniowca, w istocie był od nich najzupełniej różny. Sąsiadował z lokalem A1, tak zwanym „królewskim”, przytulonym do mostka kapitańskiego – i pustym, bo tradycja kazała go zostawić dla kogoś wartego j e s z c z e więcej niż my.

W sensie architektonicznym apartament Dragutina oddzielał królewskie kuriozum od reszty apartamentów na pokładzie A. Został zaprojektowany dla ochroniarzy koronowanych głów. Mieścił się na pokładzie dowództwa statku; nie licząc specjalnej, wciąż nieczynnej windy, wiodła przezeń jedyna droga do lokalu A1 i floty złotych kibli pod przejrzystym stropem.

Słowem, Drago zajmował królewski przedpokój. Lepiej już nie mogłem go ugościć, chyba że z naruszeniem tradycji.

Od środka wizyta była prosta. Wystarczyło wejść po obitych purpurową wykładziną schodach na końcu pokładu A, zapukać do drzwi i czekać. Lecz ja zwisałem na zewnątrz. Musiałem pokonać dziesięć jardów pionowego szkła, o ile Gambledore stacjonował w salonie,

lub piętnaście, jeśli był w sypialni.

 

 

Upłynęła połowa czwartej minuty.

Jestem upartym wdrapywaczem, lecz kiedy zacząłem włazić po idealnie płaskiej ścianie, przeszkadzały mi kolana i łokcie. Było ich jakoś za dużo. Nim pojąłem, że przy wymacywaniu kolejnych chwytów trzeba odchylać stawy do tyłu, w pustą napowietrzną przestrzeń, zdążyłem się nieźle poobijać. Dopiero przy forsowaniu trzeciego rzędu szklanych modułów załapałem, o co chodzi.

Odtąd misja moja była prosta jak dziecinna wyliczanka.

Ze spacerowej promenady doleciał zagadkowy okrzyk, który brzmiał jak „arborer” czy może raczej „arbeau” i strzęp staroświeckiej, skocznej muzyczki. Kątem oka dostrzegłem obszywki wirujących sukien, zaczęły się tańce. Ryzyko dekonspiracji znikło. Skoro tak, znalazłem nową pasję: wymyśliłem, że na mostku kapitańskim są wielkie lusterka, jak w ciężarówkach, i że wypatrzy mnie załoga.

Kpiący uśmiech szybko znikł z mych ust. Mostek był tuż, nie dalej niż trzydzieści jardów. Nie miał lusterek ani nawet skrzydeł, z których oficerowie dawnych transatlantyków Cunyarda spozierali przez morskie lornety do tyłu, ale musiał być wyposażony w jakiś nowoczesny system do obserwacji rufy.

Tymczasem na tle ksenonowej zorzy pokładu spacerowego widniałem jak skunks na frytce, czy jak tam w mojej przybranej ojczyźnie mawiają.

Tego detalu w biznesplanie nie było. Przylgnąłem do szkła tak czule, że zaczepiłem nosem o kolejną szparę – a wtedy moduł, który trzymałem, chrupnął i odpadł od ściany.

 

 

W ciężkich chwilach koi mnie wspomnienie ojca. Terapeuta Sommera wtrąciłby tu pewnie kilka roztropnych uwag, lecz prawdziwy powód jest jeden: Asłan był największym szczęściarzem, jakiego nosiła Ziemia.

Nie wykuwał biznesplanów w granicie. Wątpię, czy w ogóle umiał pisać, bo nigdy go na tym nie przyłapałem,

umiał się jednak p o d p i s a ć.

Stawianie owego olbrzyma wśród podpisów zaczynał od dwóch smukłych baszt, które bodły papierowe niebo z arystokratyczną wyniosłością. Wieże miały solidne podstawy, niby wyplecione z atramentowej aorty, lecz od połowy aż po spiczaste wierzchołki kreska subtelniała, stawała się cieńsza niż włos i w końcu niemal gasła, jakby dachy baszt nikły we mgle. Kiedy znikały do końca, Asłan chwilę odpoczywał, po czym stroszył się jak drapieżne ptaszysko i z ironią, jaką darzył wszelkie establishmenty tego świata, wieńczył dzieło niskopiennymi zaroślami, które pełzły ku basztom w niekoniecznie dobrych zamiarach.

Jestem pewien, że gdyby wyruszył w świat tylko z tym podpisem, też sporo by zwojował. Ale na szczęście nie musiał się ograniczać, bo miał jeszcze mnie, trzech kaukaskich ochroniarzy i cztery miliardy dolców, w porę wywiezionych z imperium do zacisznej Szwajcarii.

Pierwsze miesiące w Chiasso były jak sen. Zawarłem znajomość z księgareczką, pracującą w lokalnej księgarence i odbyłem intensywny kurs języka włoskiego, który w południowych zakątkach Szwajcarii bywa mową ulicy. Za radą uczynnej panny, udzieloną pod nieobecność jej rodziców na terytorium opanowanym bez reszty przez pluszowe niedźwiedzie, zakupiłem poradnik pod tytułem „Discendo sulle sci” („Osuwam się na nartach” wedle Mony, „Atakuję jak nartnięty” w moim tłumaczeniu) i zagłębiłem się w studiach nad twardością okolicznych stoków, a wieczorami siadywałem w oknie chaty, najętej ponad miasteczkiem i patrzyłem na fiołkowe szczyty. Alpy mię zajmowały, bo choć miałem ojca z Wiedany i siedemnaście wiosen, to pierwszy raz byłem w górach.

Tymczasem Asłan śnił jak najbardziej dosłownie. Zwlekał się z łóżka raz na dobę i w milczeniu, z fryzurą zjeżoną jak druty zepsutego parasola, grasował nocami po kuchni, pichcąc z pomidorów, sera i jaj przypalone zasmażki własnego pomysłu. Kulinarny lunatyzm jest dziedziczny. Często budziłem się u końca stołu, gdy tatko wieczerzał hen, na drugim końcu i w czujnym milczeniu mierzyliśmy się wzrokiem.

Po kwartale ojciec zszedł na poranną kawę i oświadczył, że oczyścił mózg z natręctw, jakimi nasiąkł na Ukrainie. „Teraz odejdę, lecz wrócę gdy spłyną śniegi”, dodał i zamilkł. „A ja to pies?”, spytałem, łaknąc wyjaśnień. „Czyż nie weźmiesz mię z sobą?".

Muszę pogadać z kolegami, synu”, odparł z miną dyplomaty. „Zwiad to przeznaczenie lisie, nie wilcze”.

 

 

Zapakował się do wynajętego wozu z glockiem, kuloodporną kamizelką i papugą. Kazał chłopcom strzec mnie jak brata, chyba że sam odprawię ich precz, wciągnął do gabloty połę seledynowego płaszcza i odjechał.

 

Wolność to prezent, który należy wykorzystać.

Tego samego dnia wpadliśmy z chłopcami do Gstaad. Kiedy zabawy na śniegu nas znużyły, spaleni słońcem zawinęliśmy do knajpy, zbudowanej w skalnym żlebie na Les Diableretts. Widok sześciennego bunkra dwie mile nad poziomem morza był niezły, ale jeszcze lepsza niespodzianka czekała nas w środku: w szaroburej sali stały rzędy błękitnych, plastikowych krzesełek, zaś na stolikach leżały żółte obrusy.

Wymęczeni i spoceni, zamówiliśmy kawę.

No i sączę tę kawę, oprócz ciastka nie mam do kogo ust otworzyć, bo chłopcy utknęli przed panoramicznym oknem zwróconym na lodowiec, aż tu czuję na karku czyjś świdrujący wzrok.

A wyglądałem wtedy jak diablątko, serce można było zgubić.

Spoglądam – i kogo widzę? Pod marmurową kolumną, harmonizującą zarówno z wnętrzem, jak i zewnętrzem knajpy, siedzi ravissant szczupaczek, odziany od stóp do głowy w barwę 31 satellite od Chanel

(migocąca opiłkami srebra, perłowa miedź; używałem wówczas zwykłych perfum et cetera, więc z marszu zidentyfikowałem tak zwany modny kolor),

i uśmiecha się sympatycznie.

Dziś nie mam problemów z zawieraniem nowych przyjaźni, bo cnotą dojrzałego człowieka interesu jest otwartość. Wtedy miałem tylko dwa lata doświadczeń z kontrahentami taty, byłem podlotkiem interesu i trochę się speszyłem.

Chłopiec poczuł się zaproszony.

Gdy podszedł, wysmukły, siwooki, o pięknych rysach elfa, obok wyrośli moi chłopcy. Nieznajomy błysnął zębami, rozradowany; za plecami przybysza zakwitła piątka jego urwisów i sytuacja stała się odrobinkę napięta. Zamiast dwóch, raptem łypało na siebie dziesięciu chłopców, a każdemu źle z oczu patrzyło.

Dziś... mniejsza z tym. Wtedy potraktowałem ten urodzaj jako odrobinę nadmierny.

 

Zluzowaliśmy ochronę, żeby pogadać w spokoju.

Nieznajomy nazywał się Joshua Fischer i był najmłodszym potomkiem starożytnego rodu maklerów z Wall Street, który od prohibicji obracał większą gotówką. Obecnie bawił w Liechtensteinie, załatwiając drugorzędną rodzinną sprawę. Czy raczej symulując, że załatwia, bo ostatnią rzeczą, na jaką ma chęć, jest załatwianie rodzinnych spraw, i chce to raz na zawsze wbić krewnym do ich zakutych, maklerskich łbów.

Ja nazywałem się wtedy Jean-Délégué Potier i byłem obywatelem Luksemburga. Tak zarządził Asłan, sobie dając francuski paszport, nazwisko Bourdon i rezydenturę w księstwie Monaco. Wobec tego wyjaśniłem koledze, że jestem najmłodszym potomkiem

(dwa razy „Bombardino”, słodziutka. Albo cztery, i ciastko)

starożytnego rodu bankierów z Harlange i, podobnie jak on, bawię w Liechtensteinie symulując, że załatwiam rodzinną sprawę.

Pozwól, niech zgadnę: depozyt u Gomsky’ego, na minus pół?”, zapytał Josh z szyderczym współczuciem.

Nie zaprzeczyłem. Nartnęliśmy do Gstaad, gdzie mój zamorski druh kupił namiot, latarkę i galon skondensowanego kakaowego mleka, ja natomiast mapę okolicy, kuchenkę i termos ze stali nierdzewnej, który w przydrożnej café zatankowałem do pełna. Ochrona dostała wolne, po czem skierowaliśmy krok w Alpy Pennińskie, żeby sprawdzić, czy Matterhorn naprawdę jest tak zabójczy, jak go malują.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura