Pradziadek Pradziadek
799
BLOG

O samorządzie w Zakładach im. Róży Luksemburg

Pradziadek Pradziadek Rozmaitości Obserwuj notkę 10

 

Aby nie było ciągle o samorządzie w mojej fabryce postanowiłem dzisiaj całkowicie zmienić temat i opowiedzieć o … samorządzie w Zakładach im. Róży Luksemburg. Niemal całą wiedzę o tym zakładzie zawdzięczam byłemu przewodniczącemu rady pracowniczej panu Ryszardowi Miącowi, który był tam nie tylko działaczem samorządowym ale także znanym działaczem „Solidarności”. Był to duży zakład produkcyjny na Woli. Zatrudniał ok. 4.000 ludzi, w tym głównie kobiety, które trudniły się montażem różnego rodzaju lamp elektronowych i elektrycznych, np. rtęciowych, sodowych, halogenowych, świetlówek, itp.

Pan Ryszard był jednym z założycieli Komitetu Założycielskiego NSZZ „Solidarność” w Róży, który nie tylko zakładał „Solidarność”, ale także od samego początku opowiadał się za utworzeniem samorządu pracowniczego w tej fabryce. Nic dziwnego, że gdy tylko Sejm uchwalił 25 wrześniu 1981 r. ustawy o samorządzie załogi oraz o przedsiębiorstwach państwowych i w Róży powstał samorząd, został on wybrany na przewodniczącego  rady pracowniczej liczącej trzydziestu członków. Od samego początku samorząd podobnie jak i „Solidarność” w Róży, pozostawały w ostrym konflikcie z zakładową organizacją partyjną, która z determinacją broniła  ancien régime-u. Zanim samorząd zdążył okrzepnąć wprowadzono stan wojenny i po dwóch zaledwie miesiącach zawieszono jego działalność. Pod naciskiem zakładowej organizacji partyjnej zdziesiątkowana została „Solidarność” w Róży, a kilku jej najbardziej aktywnych działaczy internowano. Pod koniec stanu wojennego Białołęka nie ominęła także pana Ryszarda, który nie krył się ze swoimi poglądami i aktywnie wspierał podziemną „Solidarność”. Podobnie jak inni zajmował się zbieraniem składek związkowych, kolportażem bibuły i nie unikał udziału w akcjach organizowanych przez zdelegalizowany związek. Do takich spektakularnych akcji należy zaliczyć udane zamontowanie na Placu Zwycięstwa obok słynnego Krzyża z kwiatów tablicy upamiętniającej pomordowanych górników w Kopalni Wujek. Tablicę tę zamontowano w samo południe i dotrwała ona tam do późnej nocy, ulubionej pory służb pilnujących ładu i porządku w stanie wojennym. Nie muszę chyba rozwodzić się nad tym, że akcja wymagała zorganizowania wielu godnych zaufania osób, których zadaniem było osłanianie „monterów” tablicy przed czujnym okiem dzielnej Milicji Obywatelskiej.

W zakładach Róży Luksemburg długo pamiętało się o incydencie, jaki miał miejsce podczas wizyty generała Jaruzelskiego w czasach, gdy zabiegał on o zmianę wizerunku z krwawego satrapy  odpowiedzialnego za wprowadzenie stanu wojennego na dobrego wujka zatroskanego o los zwykłych Polaków. Jaruzelski, wierząc zapewne w magię generalskiego munduru (za mundurem panny sznurem), postanowił pokazać się na produkcji, gdzie szpanował, zagadując kobiety pracujące przy montażu lamp. I tak dowcipkując, doszedł do pewnej robotnicy, która akurat nie darzyła go zbyt wielką atencją, bo miała świeżo w pamięci jego niedawne dokonania. Gdy generał ją zagadnął, ona odburknęła: „Płacić – nie pier..lić”. A wtedy Jaruzelski zmył się jak niepyszny ku wielkiej uciesze pozostałych kobiet i równie wielkiej konsternacji asysty generała . 

Jeszcze przed zniesieniem stanu wojennego „czerwoni” w Róży dążyli do reaktywowania samorządu, licząc na to, że uda się im go zdominować. Pan Ryszard zdecydowanie i co najważniejsze skutecznie takim naciskom się opierał do chwili odwieszenia stanu wojennego. Kiedy wojskowi komisarze opuścili już definitywnie zakłady pracy i odwieszono samorządy pracownicze, pan Ryszard nadal przewodniczył swojej radzie. Radzie pracowniczej pod jego przewodnictwem udało się nawet przechwycić w dość spektakularny sposób kompetencje św. Mikołaja w Róży. Chodziło o przydziały na samochody, które dotychczas dzielili „czerwoni”, oczywiście tylko między swoich. W czasach, gdy pan Ryszard przewodniczył radzie pracowniczej, Róża dostała do podziału cztery talony na samochody. I wtedy rada przeforsowała regulamin przyznawania tych talonów, który eliminował znaczenie dotychczasowych układów i powiązań.  Uchwalono mianowicie, że prawo do talonu na samochód przysługuje wszystkim, którzy przepracowali co najmniej dziesięć lat w Róży i nie otrzymali dotychczas przydziału na samochód, a o ostatecznym przyznaniu talonu miało zadecydować losowanie. I tak się stało. Łatwo sobie wyobrazić jakim hitem w zakładzie była taka decyzja rady. I jak wściekli byli dotychczasowi beneficjenci obowiązujących dotąd zasad przyznawania samochodów.  Trudno się dziwić, że towarzysze szukali okazji, by się odegrać. Pewnego dnia, ci co mieli zwyczaj oglądania newsów na tablicy ogłoszeń, mogli przeczytać kuriozalny komunikat rady pracowniczej o następującej treści:

Na roboczym posiedzeniu Rady Pracowniczej 3 czerwca 1986 r. zgłoszono wniosek o odwołanie Przewodniczącego Rady Pracowniczej Ryszarda Miąca za obecność w kościele 4 maja br. podczas poświęcenia sztandaru byłej „Solidarności” ZWLE im. Róży Luksemburg i niedociągnięcia w pracy Prezydium Rady. Za wnioskiem głosowało 12, a przeciw 9 członków Rady (obecnych było 21 osób na stan 30 członków Rady).”

Komunikat podpisał nowy przewodniczący Rady Pracowniczej Zdzisław Czarnecki. Wniosek musiał być zgłoszony z inspiracji partyjnego komitetu, ale jestem pewien, że gdyby w mojej fabryce odważył się ktoś wyjść z takim pomysłem, to rada zabiłaby go śmiechem. To nawet nie o to chodzi, że uroczystość poświęcenia sztandaru odbyła się w niedzielę, ale o to, że udział w tej uroczystości nobilitował uczestnika i w żadnym wypadku nie mógłby być powodem odwołania z funkcji przewodniczącego Rady. Ten wypadek dowodzi tylko jak wiele zależy od świadomości i osobowości członków rady pracowniczej wybieranych przecież w wyborach tajnych. Czy zabrakło im odwagi, by wyśmiać idiotyczny wniosek, czy może rada była opanowana przez zwolenników partyjnego komitetu? Ta druga możliwość wydaje się o tyle nieprawdopodobna, że rada była wybierana jeszcze przed stanem wojennym. Przyznaję, że nie jestem zainteresowany śledzeniem dokonań rady pracowniczej w Zakładach Róży Luksemburg po odwołaniu przez nią jej przewodniczącego z przyczyn podanych w komunikacie. Gwoli pocieszenia wszystkich, którzy biadają nad niesprawiedliwością losu, pragnę dodać, że Opatrzność bywa jednak sprawiedliwa i w tajemny sposób dba o dobre samopoczucie wszystkich, nie tylko tych sprawujących władzę. Niedługo bowiem po niespodziewanym odwołaniu sympatyzującego  z "Solidarnością" przewodniczącego rady pracowniczej wyrzuceni zostali dyscyplinarnie z pracy jego ideowi przeciwnicy - I sekretarz KZ PZPR i równie czerwony zastępca dyrektora d/s handlowych (nawet jego nazwisko kojarzyło się z jego poglądami). Przyczyną było złapanie ich in figlanti (Rzymianie mawiali in flagranti) z kierowniczką działu kadr. Niespodziewanego odkrycia dokonała sprzątaczka podczas robienia porządków w firmie i nie omieszkała narobić stosownego rabanu.

Nie było to pierwsze odwołanie z powodów politycznych, z jakim miał w życiu do czynienia pan Ryszard Miąc. Dobrze pamiętał podobne zdarzenie, jakie miało miejsce podczas jego studiów na Politechnice Warszawskiej. Było to na wiosnę podczas drugiego semestru pierwszego roku studiów w 1952 r., a więc jeszcze w czasach stalinowskich. Wykłady z fizyki prowadził wówczas na Wydziale Łączności profesor Franciszek Zienkowski, człowiek starszy i bardzo zasłużony. W czasie okupacji organizował tajne nauczanie i miał opinię znakomitego wykładowcy. Wykładał fantastycznie. Miał duże wymagania, ale jeżeli ktoś u niego zdał egzamin, to z całą pewnością materiał miał opanowany. Zanim zaczął pracować na Politechnice wykładał w Wyższej Szkole Inżynierskiej Wawelberga, którą w 1951 r. włączono do Politechniki.  Naraził się on partyjniakom, bo odmawiał składania podpisów pod różnymi apelami inspirowanymi przez partię (np. pod apelem o pokój, czy o uwolnienie jakiegoś greckiego komunisty). Tłumaczył się, że on się polityką nie zajmuje i olewał takie inicjatywy. Posłużyło to partii za pretekst do wyrzucenia z Politechniki profesora Zienkowskiego. Nie jest wykluczone, że sprawie przysłużył się też asystent profesora niejaki Prokopiuk, który chciał zająć jego miejsce. Przedsięwzięcie to partia postanowiła rozegrać rękami młodzieży, poprzez rezolucję podjętą przez studentów. Jeden ze studentów (nazywał się Jerzy Szewczyk) otrzymał zadanie, by gdy tylko profesor zjawi się w audytorium, wystąpił przed katedrą i oświadczył, że młodzież nie życzy sobie, by wykładał profesor reakcjonista. I tak się stało. Gdy wszedł profesor, Szewczyk odegrał swoją rolę, a profesor odwrócił się na pięcie i wyszedł. Co ciekawe, studenci byli tak zniewoleni i wystraszeni, że oświadczenie Szewczyka nagrodzone zostało licznymi oklaskami. Po wyjściu profesora przegłosowano przygotowaną wcześniej rezolucję, którą studenci przyjęli niemal jednomyślnie. Przeciwny był tylko student Ryszard Miąc, a oprócz tego wstrzymały się dwie studentki. W ten sposób student Miąc został również obwołany reakcjonistą i musiał się tłumaczyć ze swojej reakcyjnej postawy. Nie na wiele zdałyby się jego tłumaczenia, bo o samokrytyce nie było mowy, gdyby nie ujął się za nim pewien działacz partyjny o nazwisku Milik, wykładowca matematyki i ... marksizmu. Obronił on niesfornego studenta, podnosząc jego dobre wyniki w nauce, brak dojrzałości politycznej i potrzebę politycznego wychowania. W ten sposób uchronił on zapewne studenta Miąca przed relegowaniem z uczelni. Nawiasem mówiąc, wzmiankę o postawie pana Ryszarda wobec odwołania profesora Zienkowskiego znaleźć można w wydanej przez IPN w 2010 r. książce Zdzisława Urbaniaka p.t. „Moja Wielkopolska” (str. 336). Autor książki, będąc wówczas studentem Politechniki, znał dobrze to wydarzenie, bo był jego świadkiem. Znacznie mniej szczęścia miał profesor Zienkowski, którego nikt nie próbował bronić, gdy wyrzucono go z pracy. Nie stanął w jego obronie nikt z kadry ówczesnych profesorów Politechniki, nie wyłączając profesora Janusza Groszkowskiego, który też zawiódł w chwili ciężkiej próby. Zresztą nie on jeden. Rehabilitacji, przeprosin młodzieży i przywrócenia na stanowisko kierownika katedry doczekał się, będąc już złożony ciężką chorobą. Niestety, śmierć nie pozwoliła mu już na ponowne podjęcie obowiązków. Stało się to 30 stycznia 1957 r., gdy profesor miał już niemal 77 lat.

 

Pradziadek
O mnie Pradziadek

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości