Sorcier Sorcier
260
BLOG

Dyskusja czy awantura?

Sorcier Sorcier Rozmaitości Obserwuj notkę 0

Mam za sobą kilkuletni kontakt z Internetem i internetowymi dyskusjami. Sam nieraz w nich uczestniczyłem, zarówno pod własnymi tekstami jak i w kilku innych miejscach. Doszło do tego, iż rozmowy te stały się dla mnie początkiem kilku cennych znajomości, a nawet przyjaźni.

Lata obserwacji (i samoobserwacji) pozwoliły mi zauważyć kilka niuansów i problemów, które mnie samemu wydają się istotne.

Doszedłem do radykalnej konkluzji, że na ogół – szczególnie, gdy dotyczy to zupełnie obcego mi grona interlokutorów – taka dyskusja po prostu nie ma sensu. Co najwyżej prowadzi do coraz większego wzajemnego niezrozumienia, niemal nieuchronnego podnoszenia się temperatury dysputy, a czasami do zaskakującego lizusostwa, na zasadzie „wróg moich wrogów jest moim przyjacielem”. Również obserwując inne dyskusje, w które nijak nie byłem zaangażowany mogłem widzieć analogiczne, jeśli nie identyczne, zachowania i rozwój wydarzeń. Wystarczy prześledzić pobieżnie kilkadziesiąt losowo wybranych dyskusji z dowolnie wybranych portali (nawet jeżeli dotyczy to takich spraw jak wspomnienia i relacje z wakacji lub też wymiana opinii o lekarzach i prawnikach) lub też z facebooka i okazuje się, iż (wg moich obliczeń) dzieje się tak w około 90% przypadków. Idąc dalej, można nawet zaryzykować stwierdzenie, iż jest to pewna reguła.

Nasuwa się pytanie: Dlaczego prawie zawsze tak się dzieje? Próbowałem to jakoś zrozumieć i obecnie mam kilka uwag, i pomysłów, które moim zdaniem co nieco rozjaśniają tę kwestię.

Kiedy siedzimy z kimś i rozmawiamy (najlepiej zresztą w cztery oczy), możemy w pełni skupić swoją uwagę na rozmówcy i czasem nawet nieświadomie odczytujemy jej/jego komunikaty werbalne i niewerbalne, począwszy od gry ciała, poprzez tembr głosu, spojrzenie, poziom skupienia na rozmówcy, itp. To wszystko pozwala znacznie lepiej i pełniej odczytywać komunikaty interlokutora, a czasami wręcz zgadywać jego ukryte intencje, nastrój, zamiary, etc. Oczywiście działa to w obie strony. Taka komunikacja jest potencjalnie najpełniejsza i daje szansę możliwie najlepszego i najpełniejszego wzajemnego zrozumienia oraz wymiany myśli i poglądów, ale też np. wymianę uśmiechów, spojrzeń, a czasem wzajemnego wzruszenia ramion, które też może być wspaniałym i wymownym komunikatem.

Telefon ogranicza nas do odbioru werbalnego, chociaż jeśli dobrze znamy rozmówcę, także jesteśmy czasem w stanie odczytać wiele, np. słysząc jej/jego oddech, pociągnięcie nosem, etc. Tym niemniej krąg wrażeń nieuchronnie znacząco się zawęża.

Mimo tego – przy dobrej woli obu stron – dalej istnieje szansa by wymieniać się myślami, uwagami oraz dosyć swobodnie uzgadniać poglądy i na bieżąco korygować ewentualne pomyłki jeżeli tylko coś źle zrozumieliśmy, albo przypisaliśmy rozmówcy niewłaściwą intencję. Taka komunikacja może być całkiem drożna i w dalszym ciągu stosunkowo odporna na przypadkowe nieporozumienia lub brak zrozumienia, szczególnie jeśli jasno konstruujemy wzajemne komunikaty i oboje mamy dobre intencje.

W obu powyższych przypadkach (w pierwszym znacznie mocniej) wchodzą w grę jeszcze dwa czynniki: rozmawiając, nieuchronnie musimy się jakoś tam odkryć, ujawnić swoją tożsamość, a jeśli mamy coś do drugiej osoby musimy zdobyć się na pewną odwagę by w cztery oczy, albo choćby telefonicznie powiedzieć jej, że np. wygaduje głupstwa, zachowuje się niepoważnie, albo że ma się jej/jego zwyczajnie dosyć, itd. Dużo łatwiej też uzgodnić pojęcia, którymi się posługujemy, bo forma rozmowy wręcz wymusza taką klaryfikację; w przeciwnym razie nieuchronnie zaczniemy się kłócić i wzajemnie przekrzykiwać (jak można to zaobserwować w pseudodyskusjach telewizyjnych lub sejmowych). 

 

Przejdźmy teraz do dyskusji internetowej, szczególnie takiej, w której bierze udział grono przygodnie zebranych osób.

 

Natychmiast rzuca się w oczy fakt, że nie mamy pojęcia kto zacz, ten z kim rozmawiamy, nie wiemy czy jest staruszkiem, nastolatkiem, kobietą, mężczyzną, etc. a podać można przecież cokolwiek. Nie mamy najmniejszej możliwości, żeby jakoś to zweryfikować, tak jak i prawdziwość tego co pisze. Nie widzimy i nie słyszymy interlokutora, nie wiemy nawet czy pisze on „od siebie” czy też pod czyjeś dyktando. Ani ton głosu ani zachowanie nie ostrzega nas przed tym, że ktoś np. doskonale się bawi naszym kosztem obrzucając nas wyzwiskami, albo z kolei przypisując sobie pewne poglądy, a kiedy jakoś tam się otwieramy, okazuje się, że padliśmy ofiarą prowokacji. Nastoletni nieuk, który nie potrafi poprawnie sklecić kilku zdań będzie tu miał tak samo istotny głos jak profesor będący prawdziwym autorytetem kilku pokoleń studentów, ba! ten pierwszy może go bezkarnie wyzwać od ignorantów, ciemniaków i np. MAŁOLATÓW, samemu podając się za – Bóg jeden wie – kogo. I jest w tym całkowicie bezpieczny i bezkarny.

 

Kolejną sprawą jest to, iż nie znając osobiście rozmówców nie będziemy w stanie odczytywać ich rzeczywistych intencji, właściwie interpretować wielu wypowiedzi, możemy odebrać je zupełnie opacznie, szczególnie, gdy są one sformułowane niezupełnie jasno, albo gdy pod jakimś pojęciem rozumiemy zwyczajnie coś innego. Wystarczy podać tu przykład pojęcia „patriotyzm”, albo nawet „dobra mama”, co przecież dla każdego może oznaczać coś zupełnie innego, a niektórych nawet gorszyć. Pół biedy jeśli znamy się również w „realu”, a przynajmniej mamy dobrą wolę i usiłujemy sklaryfikować pojęcia. Dużo gorzej kiedy nie ma to miejsca – wówczas awantura i wzajemne obrzucanie się epitetami jest czymś niemal pewnym. Że nie opowiadam tu bzdur czy własnych fantasmagorii, o tym najłatwiej można się przekonać sięgając po szkolny przykład interpretowania „co autor chciał powiedzieć”. Ileż diametralnie rozbieżnych pomysłów na odczytanie intencji autorskich można wówczas usłyszeć! Bardzo często nie jesteśmy też tego w stanie zweryfikować, jako, że autor nie dał nam w tym względzie żadnych wskazówek. Zresztą nawet wtedy, gdy takowych wskazówek udzielił i tak wielu badaczy literatury, o psychologach i uczniach nie wspominając, będzie się upierało przy własnym odczytaniu dzieła, że wystarczy przytoczyć tu przykład badaczy twórczości J.R.R. Tolkiena albo Adama Mickiewicza.

 

Nic na to nie poradzimy, zawsze i nieuchronnie jesteśmy skazani na „goły” tekst. Możemy tylko liczyć na własną wiedzę, empatię, wyobraźnię i inwencję – dlatego wszystko co o nich powiemy zawsze będzie mniej lub bardziej zasnute mgłą niepewności oraz niejasności.

 

I tak się też ma rzecz przy wymianie myśli za pomocą Internetu, o dyskusjach na forach i blogach nie wspominając.

 

Niezwykłym przeżyciem było dla mnie, gdy osobiście poznałem kilkoro z osób spotkanych na portalu internetowym, kiedy okazało się, że słysząc ich mogłem czytać ich teksty. To jak mówią było (i jest) w dużym stopniu tożsame z tym jak piszą, rytm zdania odpowiadał rytmowi wypowiedzi, czytając ich tekst na głos mogłem niemal ich usłyszeć. Prawie transcendentalne przeżycie...

 

Ale było to możliwe tylko dlatego, że się poznaliśmy. Dopiero wtedy naocznie i nausznie okazało się, że nawet jeżeli była tu jakaś gra, to było też wiele szczerości i dobrej woli, a teksty i komentarze naprawdę wyrażały w znacznym stopniu daną osobę i jej poglądy, a nie były li tylko samą kreacją na potrzeby Internetu.

Kolejnym, nie mniej ważnym problemem przed którym nieuchronnie staniemy, jest, sygnalizowane już wcześniej, egotyczne podejście użytkowników Internetu (niestety coraz częściej obserwowalne również w realnym życiu), gdy człowiek nie mający na dany temat żadnej lub prawie żadnej wiedzy, a często nie będący nawet w stanie odczytać ze zrozumieniem najprostszych tekstów (dawniej bez ogródek mówiono o takim ignorant lub dureń), rzuca się zawzięcie w wir dyskusji i usiłuje dowodzić swoich racji. Oczywiście tacy „rozmówcy” i komentatorzy niemal wyłącznie ograniczają się do wypisywania głupstw, obrażania interlokutorów i prezentacji własnej niewiedzy. Ktoś usiłujący najlogiczniej nawet zwrócić im uwagę, że błądzą nie odnosząc się do meritum tekstu, ba! często dorabiając do niego treści, których w nim zwyczajnie nie ma, jest skazany na porażkę, gdyż grono nieuków i tak wie swoje, a nie mając żadnych hamulców argumentów, zwyczajnie zmiesza z błotem owego (najczęściej samotnego) obrońcę rozsądku i logiki.

Internetowe dyskusje są zatem zalewane głosami domorosłych selekcjonerów piłkarskich, „pseudo-noblistów” w dziedzinie fizyki i chemii, medyków, socjologów, filozofów, teologów i kogo tam jeszcze chcecie. Oczywiście jest również regułą, że ogromna ich część nie ma o meritum nic rzeczowego do powiedzenia, a ich mizerna wiedza (czy raczej niewiedza) wyłazi zewsząd.

Jednak dzisiaj nie ma to znaczenia. Zdanie krzykliwego ignoranta w ogromnej większości wypadków jest w stanie skutecznie zagłuszyć najrozsądniejsze nawet głosy znawców tematu, bo on nie będzie miał żadnych skrupułów. Głupota ma to do siebie, że jest pewna siebie (a raczej zadufana w sobie) i nie wie nawet, że jest głupotą, a jeżeli wie to tym większym gniewem zapala się, gdy tylko ktoś to wytknie i obnaży.

Dlatego coraz częściej dochodzę do wniosku, że branie udziału w takich przypadkowych dyskusjach (lub raczej pyskówkach, bo „dyskusją” nie godzi się tego nazywać) jest niepotrzebną stratą czasu i jednocześnie nieuzasadnioną nobilitacją głupoty. Co gorsza często pojawia się pokusa by zejść do poziomu owych krzykaczy i zmiażdżyć ich siłą sarkazmu i ironii.

Jak ktoś kiedyś mądrze powiedział: „kopanie się z koniem nie ma sensu”, dlatego lepiej wycofać się póki czas i kultywować dyskusję oraz dialog poza tym bagnem, co przecież bynajmniej nie oznacza rezygnacji z obecności w Internecie i wymiany myśli oraz poglądów z wykorzystaniem Sieci. Nie będzie to ucieczka a raczej próba uratowania kultury słowa. Takie dyskusje i rozmowy można bowiem skutecznie moderować w wybranych miejscach, gdzie będzie istniała możliwość wykluczania i eliminowania z udziału krzykaczy oraz ignorantów, którzy by chcieli złamać szlachetne zasady dyskursu.

Sorcier
O mnie Sorcier

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości