Sorcier Sorcier
1452
BLOG

Thorin nie żyje, koniec koszmaru? P. Jackson królem surrealizmu

Sorcier Sorcier Kultura Obserwuj notkę 22

"O ileż bardziej potężne i przejmujące jest oddziaływanie jakiejkolwiek poważnej opowieści z Królestwa Czarów. Gdy w takiej baśni nadchodzi nagły zwot akcji, doświadczamy przeszywającej radości, serdecznego pragnienia, które na moment wykracza poza ramy opowieści, rozrywa jej sieć i wpuszcza oślepiający promień światła.

(...)
Powszechnym zjawiskiem w surrealizmie jest chorobliwość i skrępowanie."
(J.R.R. Tolkien, O baśniach)

 

Zacznę od istotnego zastrzeżenia: Starałem się zrecenzować trzecią część „Hobbita” (Bitwa Pięciu Armii) wyłącznie jako film luźno nawiązujący do książki J.R.R Tolkiena, będący dziełem całkowicie autonomicznym, nawet nie próbując oceniać filmu jako ekranizacji książki, gdyż w tym momencie mógłbym się ograniczyć do obrazowego stwierdzenia: „Tolkien został wykastrowany, a na dodatek wyłupiono mu oczy oraz wyrwano język”. Przyznaję zresztą bez ogródek: już po uprzednim zobaczeniu jacksonowskiego „Władcy Pierścieni” spodziewałem się wyłącznie wszystkiego najgorszego.

Uczyniwszy takie zastrzeżenie, mogę z kolei powiedzieć, że dwie poprzednie części „Hobbita” uznałem za filmy udane, a może nawet – przy nieco większym przymrużeniu oka i mocniejszym „zawieszeniu niewiary” – za produkcje naprawdę dobre i w pewnej mierze wartościowe. Niestety, trzecia część całkowicie zburzyła mi ten ogólnie pozytywny ogląd dzieła Petera Jacksona.

Moje zarzuty można zmieścić w czterech głównych punktach: niespójność, nielogiczność, efekciarstwo, a wreszcie... brak fantazji.

O ile jednak w przypadku „Władcy Pierścieni” niespójność akcji i scenariusza można było tłumaczyć ogromem historii, którą wykreował (czy raczej – jak sam o tym napisał - subkreował) J.R.R. Tolkien, to w przypadku „Hobbita” trzy ponad dwugodzinne filmy, to aż nadto by nie tylko z pietyzmem odtworzyć historię wyprawy krasnoludów do Ereboru, ale – jeśli już było to konieczne – pomieścić także kilka wątków, które w książce były nieobecne, w sposób spójny oraz interesujący dla widza. Od wprowadzenia do części pierwszej (krótka historia upadku królestwa  Ereboru), widać, że celem Jacksona nie było opowiedzenie historii mistrza Tolkiena lecz swojej własnej, z czym zresztą w końcu się pogodziłem, bo uważam, że każdy twórca filmu ma absolutne prawo do takiej swobodnej adaptacji książki stanowiącej podstawę scenariusza.

W tym momencie muszę jednak poczynić pewną dygresję odnośnie pierwowzoru literackiego: Należy sobie szczerze powiedzieć, że – w przeciwieństwie do „Władcy Pierścieni” lub „Silmarillionu” - „Hobbit” był od samego początku, już w zamyśle autora, książką adresowaną głównie do młodszego czytelnika, stąd nie może dziwić, iż pierwszym jej recenzentem był dwunastoletni syn właściciela wydawnictwa. Jest to zatem lektura dosyć specyficzna, która może (przynajmniej początkowo) srodze rozczarować kogoś, kto lekturę dzieł Tolkiena rozpoczął od „trylogii” lub „Silmarillionu”. I nie jest to żadna ułomność „Hobbita” lecz tylko stwierdzenie tego jak się rzeczy mają.

Wracając zaś do filmu: Jackson podjął się, z sobie tylko znanych powodów (bo nie odważę się tu sugerować względów komercyjnych), trochę na siłę „udoroślić” „Hobbita”, co kompletnie zmieniło klimat całej tej opowieści, która w pierwowzorze literackim wprawdzie dotykała spraw poważnych - „wysokich”, a bywało, że stawiała je w centrum – zgodnie zresztą z tolkienowską definicją DOBREJ baśni - ale jednak pozostawała jako całość dosyć zabawną (że przypomnę choćby scenę wproszenia się do domu Beorna) lekką opowiastką o niezwykłych przygodach niezgrabnych karłów i ich hobbickiego towarzysza podróży. Natomiast obraz filmowy jest dosyć mrocznym, wymagającym widowiskiem, czasem chyba nawet „zbyt dorosłym” dla dwunastoletnich dzieci, o młodszych nie wspominając – dotyczy to szczególnie rzeźni, którą pokazano w scenach walki. Niech ktoś mówi co chce, ale dla mnie latające kończyny, sceny dekapitacji lub palowania, to nie jest dobra rekomendacja dla wspólnej wyprawy z dziećmi do kina.

Zabieg „udoroślania” fabuły, poza pokazaniem najrozmaitszych metod mutylacji, pociągnął za sobą konieczność wprowadzenia do scenariusza scen rodem z dodatków do „Władcy Pierścieni” oraz z ”Księgi Niedokończonych Opowieści” oraz (najczęściej zresztą) takich, które były już czystą „fantazją” autorów filmu, stąd pojawienie się w filmie postaci: Galadrieli, Sarumana, Radagasta, Nazguli oraz samego Saurona, stąd też zobaczymy w filmie Legolasa, a (niestety nigdy nie przedstawiona jasno i przejrzyście) osoba Thranduila, króla elfów z Mrocznej Puszczy (Taur-nu-Fuin), nabiera zupełnie nowych (dziwnie mrocznych) barw. I wszystko byłoby w porządku – wszak już wspominałem, że to święte prawo reżysera i scenarzysty – gdyby tylko stworzona opowieść nadal była wciągająca, intrygująca i choćby w części oddawała baśniowy charakter świata przedstawionego. Luźna adaptacja może być przecież marną ekranizacją i jednocześnie znakomitym filmem, a historia kina zna kilka takich przykładów („Przeminęło z wiatrem”), lecz moim zdaniem Jacksonowi taka sztuka się nie udała.

Jak zaznaczyłem na początku – po wcześniejszym „porażeniu” filmowym „Władcą” - spodziewałem się raczej spektakularnej klapy i muszę przyznać, że w sumie to miło się rozczarowałem, bo film taką katastrofa z pewnością nie jest, ale nie jest też na pewno dziełem wybijającym się ponad przeciętność, nie jest ani kompletny, ani fantastyczny, ani też nie potrafił rozbudzić mojej wyobraźni a już najmniej wywołać odruchów zachwytu.

Przechodząc do konkretów: Wedle słów Tolkiena, fantazja „wytwarza wtórny świat, do którego zarówno twórcy, jak i widzowie mogą wejść, a gdy już się w nim znajdą, doświadczać go wszystkimi zmysłami.(...) Pragnie zachwytu, a nie niewolników.” Tymczasem aby doświadczać fantazji i cieszyć się w ten sposób filmem, bardzo często musiałem nawet nie tyle „zawieszać wiarę” co raczej kawałkować swoje poczucie rzeczywistości i wyobraźnię; w końcu jabłko podlega prawom tej samej grawitacji w naszym świecie jak i w Śródziemiu, a gdyby było inaczej, to Jackson powinien to jakoś uzasadnić (jak np. w „Gwiezdnych Wojnach” uzasadniono napęd nadświetlny) – wówczas nikt nie miałby prawa się tego czepiać. Nie oczekuję oczywiście doskonałej konsekwencji i logicznego uzasadnienia wszystkiego co się dzieje w filmie, nie oczekuję też rozwiązania wszystkich wątków, bo nawet w książkowym „Władcy Pierścieni” trudno by doszukiwać się tak doskonałego uporządkowania, tym niemniej żądam elementarnej uczciwości w tym względzie – że powrócę do przykładu spadającego jabłka i praw grawitacji.

Motyw „superelfa”, który (NIESTETY!!!) pojawia się również w ekranizacji „Władcy”, powraca w „Hobbicie”, ale nawet to byłbym w stanie zaakceptować, gdyby tylko Jackson był konsekwentny i czymkolwiek to uzasadnił. Tymczasem w ostatniej części „Hobbita” okazuje się, że nawet superelfy (już oglądając „Władcę Pierścieni” wyrażałem zdziwienie dlaczego nie wypuszczono setki takich herosów – wszak rozbiliby w proch i pył wszystkie zastępy Saurona) kiedy trafiają na „bossa” okazują się, jeśli już nie bezradne to przynajmniej skonfundowane i niemało muszą się napocić, i nakombinować, by ostatecznie pokonać przeciwnika, podczas gdy dotąd szatkowali ich grupowo, niemal za każdym kolejnym machnięciem bronią, z łatwością z jaką odbiera się lizaka czterolatkowi a nawet łatwiej. Jest to zabieg znany ze zręcznościowych gier komputerowych, gdzie bywa codziennością; wprawny gracz, rozwalający masowo wrogów, naraz musi się skupiać, bo boss ma np. 200 razy więcej wytrzymałości i strzela 10 razy szybciej, tyle że film to jednak nie gra arcade, a przynajmniej tak mi się dotąd wydawało.

Orły przenoszące zamienionego w niedźwiedzia, Beorna, to tylko swoista zgniła wiesienka na torcie z zakalcem.

 Cały absurd świata przedstawionego widać zaś najlepiej w mocno rozbudowanych scenach batalistycznych, które już w pierwszej części bardziej przypominały wspomniane gry arcade niż film ze świata, który jednak powinien być wewnętrznie spójny. W ostatniej części ”Hobbita” Jackson najwyraźniej przeszedł sam siebie. Każdy kto dobrze zna twórczość Tolkiena przyzna, że nie był on z pewnością pisarzem batalistą (podobnie jak np. Henryk Sienkiewicz) i daremnie by tu szukać idealnie konsekwentnych i rozbudowanych scen tego typu. Tym niemniej, każdy kto jednocześnie grał w planszowe gry wojenne ze świata Śródziemia, wie, że przy minimum dobrej woli, da się rozegrać sensowną rozgrywkę, kierując się wyłącznie książkowymi wskazaniami z bitwy na polach Pelennoru lub podczas oblężenia Rogatego Grodu (podobnie jest z sienkiewiczowskimi opisami bitew pod Warką lub pod Prostkami!) Jeśli jest mur to trzeba go najpierw rozwalić, żeby konnica mogła rozpocząć szarżę, jeśli atakuje się mumakile to tylko z łukami i zawsze grozi to rozdeptaniem przez rozwścieczone zwierzęta, a jeśli się bronić przed przewagą wroga, to najlepiej na wzgórzu za murem z tarcz; tu wszystko jest logiczne, jasne, konsekwentne i zgodne ze sztuką wojenną - w końcu J.R.R. Tolkien był oficerem prowadzącym do prawdziwego boju swoich podkomendnych w I Wojnie Światowej. U Jacksona mamy natomiast jakąś przedziwną surrealistyczną rzeź, odbywającą się w całkowicie umownych czasie i przestrzeni, i – mimo usilnych starań piszącego te słowa – nie da się w żaden sposób spójnie ogarnąć i powiązać ruchów wojsk, o jakiejkolwiek taktyce lub ich sensownym współdziałaniu nie wspominając, nie zdziwiło mnie nawet gdy oddziały, które atakowały miasto nad jeziorem, ni z tego ni z owego znalazły się pod bramą Ereboru. Oczywiście samo „techniczne” ukazanie toczących się walk również żywcem zapożyczono ze świata gier komputerowych, co dziwi tym bardziej, że współczesna kinematografia raczy nas coraz częściej dojmująco realistycznymi scenami z pól bitew.

Tego typu cudaczne efekciarstwo uważam za zwyczajny brak szacunku dla widza i nic ponadto, a za każdym razem, kiedy stykam się z czymś takim, nieuchronnie natychmiast pryska iluzja trwania w świecie przedstawionym; co gorsza, pojawia się u mnie odruch wymiotny, bo mam wtedy do czynienia z ordynarnym oszustwem – nawet nie kuglarstwem!

Do tego dochodzi mnóstwo nierozwiązanych, zerwanych, albo dziwacznie poprowadzonych wątków: Beorn spada, zrzucony przez orły, pomiędzy orków i... tyle go widzieli, Bard nie chce zostać (no właśnie – czyżby twórcom filmu słowo KRÓL nie pasowało do konwencji?) przywódcą ludzi z miasta i w sumie nie wiadomo co dalej z nimi się stało – scenę z trąbami trudno uznać za wyczerpującą odpowiedź, w przypadku Thranduila jesteśmy skazani wyłącznie na domysły oraz półsłówka i nigdy ostatecznie nie dowiemy się czym było spowodowane jego dotychczasowe, graniczące z tchórzostwem, zachowanie, a swoje tajemnice zabierze za Morze. Wątek miłosny Tauriel i krasnoluda, dość wiarygodnie pokazany w poprzedniej części (wręcz byłem w stanie uznać zasadność pojawienia się jej postaci w filmie!) i naprawdę wzbogacający fabułę, zostaje zakończony mdło, bo chociaż rozumiem, że Kili (jak w książce!) musiał zginąć, to przecież sprawę można było zakończyć jakoś inaczej niż sztampowym do bólu, płytkim trzyzdaniowym dialogiem pomiędzy Tauriel i Thranduilem. Nasuwa się zresztą pytanie: Co dalej z Tauriel? – skoro już czyni się z elfki jedną z głównych bohaterek filmu, to wypada dać jakąś wskazówkę widzowi, który zdążył tymczasem zaakceptować jej obecność. Całość budzi moją głęboką niechęć ze względu na takie „dziwne materii pomieszanie”, nieskładność, banalność i programowy antyrealizm.

Miałbym jeszcze ochotę poznęcać się nad sceną w Dol Guldur, którą śmiało można uznać za swoisty gwóźdź do trumny, ale jako, że nie lubię używać słów niecenzuralnych, więc pozostanę przy stwierdzeniu, że trudno w historii kina (pomijając pewne katastrofalne gnioty) znaleźć równe nagromadzenie błędów, nielogiczności i taniego efekciarstwa w kilku krótkich ujęciach, które na dodatek kończą się nijako, a widz – nie znający książkowego „Władcy Pierścieni” – może poczuć się wystrychnięty na dudka albo przynajmniej zupełnie zdezorientowany. Nic nie zostało tu wyjaśnione, czy choćby objaśnione, ba! nawet w zestawieniu z filmowym „Władcą” scena ta wprowadza zamęt i absolutny brak logicznego uzasadnienia tego co stało się później. 

Oczywiście są w filmie dobre momenty, może nawet bardzo dobre, jak ostatnie sceny filmu w Shire, walka rodziny Barda ze Smaugiem w mieście nad jeziorem, czy szczególnie znakomicie pokazana mroczna przemiana Thorina, a potem jego dramatyczne opamiętanie. Nie wszystko Jacksonowi udało się zepsuć i oczywiście byłoby nieuczciwością zatajenie tych jasnych (a może i świetlistych) plam w całym tym ciemnym obrazie filmu, ale w przeciwieństwie do światła z Lorien, nie są one w stanie przeniknąć do jądra ciemności, aby na tyle rozświetlić wszystko bym ostatecznie mógł zmienić swoje bardzo negatywne zdanie o „Bitwie Pięciu Armii”.     

O ile w poprzednich częściach „Hobbita” – pomimo podobnych (mniejszych i większych) potknięć – „plusy dodatnie” stanowczo przeważały nad tymi ujemnymi, to tutaj nagromadzenie knotów, pomyłek, niekonsekwencji, a przede wszystkim skandaliczne wykastrowanie scenariusza na rzecz efekciarskich i bezdennie głupich scen pseudobatalistycznych, jest zbyt wielkie aby móc uznać całe przedsięwzięcie za choćby zadowalające. Kto widział poprzednie części filmu i spodobały mu się (z innego powodu niż efekty specjalne!) najprawdopodobniej przeżyje duży zawód, a kto liczył na zakończenie godne eposu filmowego, vide: VI część „Gwiezdnych Wojen” („Powrót Jedi”) lub „Willow”, temu na pewno grozi czarna rozpacz, wreszcie ten kto oczekiwał po prostu ekranizacji prozy Tolkiena, a z jakichś powodów nie widział poprzednich części, niech nawet nie idzie do kina, bo może się to zakończyć długotrwałymi torsjami i koniecznością opuszczenia widowni z „wilczym biletem” na przyszłość.

„Bitwa Pięciu Armii” jest wielkim triumfem surrealizmu, za to totalną klęską fantazji i baśniowości; pozostaje nam żyć ufnością, iż pojawiający się w trailerze napis: THE DEFINING CHAPTER OF THE MIDDLE-EARTH SAGA nie jest wyłącznie chwytem marketingowym. Na szczęście, znając nieprzejednaną niechęć spadkobierców J.R.R. Tolkiena do kolejnych produktów Petera Jacksona, można mieć nadzieję, że absolutny zakaz filmowania czegokolwiek więcej ze spuścizny wielkiego pisarza zostanie utrzymany jeszcze przez długie lata.                     

Sorcier
O mnie Sorcier

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura