Sosenka Sosenka
775
BLOG

Prababcia na lubuskich piaskach

Sosenka Sosenka Rozmaitości Obserwuj notkę 17

Moja praprababcia była podobno świetną zielarką i lekarką. Kiedy komuś w wiosce coś dolegało, inni radzili mu: "Ooo, to ty idź do babci F.". Babcią F. nazywali ją tam wszyscy. Ona znała się na wszystkim.

Praprababcia F. nosiła nazwisko, które pierwszy raz wyskoczyło w tej części Kresów w połowie XVIII wieku - to znaczy, ja jeszcze nie dotarłam do starszych dokumentów. Żeby jednak było śmieszniej, wnuk F. ożenił się ze zubożałą szlachcianką, której matka K. nosiła za lat panieńskich to samo nazwisko co F. Ale z zupelnie innej rodziny! Gałęzie drzewa zapętliły się, nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni. Po wygnaniu na zachód ostatecznie stracili orientację.  Gdzie nie spojrzeć, to samo kresowe, ładne, pogodne nazwisko. Stąd mam tyle cioć i wujków, których pokrewieństwa z nami już nikomu nie chce się udowadniać. Żyją jeszcze, w tajemniczych miejscach Wrocławia albo w maleńkich wielkopolskich wioskach. Mogłam się była pospieszyć. Ale jeszcze zdążyłam.

O tym rozmawialiśmy z ciocią i wujkiem, i jeszcze Wujańcią (od innego wujka), siedząc przy stole chyba do wpół do drugiej nad ranem. Lampeczka jakiegoś ciekawego napoju, talerz z sernikiem, wzrok skierowany sennie przed siebie. - A wiesz, jak K. świetnie znała się na ziołach? - odezwała się nagle ciocia. - Coooo?? - zdziwiłam się - i ona też? - Ona zawsze wiedziała, jaką nalewkę zrobić na jakie dolegliwości - odpowiedział wujek. Zbierała zioła, suszyła. Dużo czytała. Do tego była bardzo uduchowiona. Dokądkolwiek się ruszyła, wędrowały za nią "Żywoty świętych". Kiedy po wojnie trafiła na krótko do Wrocławia, dzieci specjalnie dla niej ściągnęły starą księgę w skórzanej oprawie. Śieży chleb znaczyła krzyżem. Do kościoła chodziła pieszo, do końca, do 93.roku życia. I to na czczo chodziła: "Gdzież tam na Mszę po śniadaniu?" - oburzała się staruszka. I człapała z laseczką u boku, 4 kilometry po piaszczystych pagórkach. 

W wiosce na Kresach zostawiła K. jeszcze inną księgę. Swoją ulubioną, tę, która umilała jej długie, wdowie wieczory, gdy mróz na szybach "jak słonina". Były to "Proroctwa Michaldy, królowej Saby". Tę przywiózł ze Stanów jeszcze mąż, T. Księgę tę K. umiała niemal na pamięć. "Kobiety w spodniach chodzić będą" - czytała dzieciom - "A na niebie ukażą się żelazne ptaki". Kto wyedty myślał o samolotach? K. umiała ponadto na pamięć całe fragmenty Sienkiewicza. Recytowała, jakby miała je przed oczami. Kiedy ona zdązyła to zapamiętać? Owdowiała w wieku 28 lat, została z 4 dzieci, które w zimie chodziły boso i przechodziły tyfus. Ale ona czytała pewnie głęboką nocą, przy świecy. Kiedy w 1944 Ukraińcy przybili do drzwi kartkę "Lachy za San!", K. zostawiła "Proroctwa Michaldy" u staruszki A., Ukrainki, a swojej bratowej. Teraz już staruszki nie ma i domu nie ma. Na wiejskim cmentarzyku został tylko grób brata, z nazwiskiem pisanym już ukraińską cyrylicą.

K. zmarła w 1982. Pamiętam ją dobrze, chociaż przez mgłę. Chodziła, sama prała swoją bieliznę, a nam, prawnukom dawała cukierki przed obiadem. Siadywała przed domem z czerwonej cegły na pewnym starym krześle o perforowanym oparciu i śpiewała staromodną piosenkę: "Kogutku, kogutku, nie chodź po ogródku. Nie zrywaj lelije, bo cię pan zabije". K. w ogóle była wrażliwa na punkcie cudzej własności. "Broń cię Boże ruszyć cudze!" - powtarzała dzieciom co chwilę. Dzielna kobieta, która musiała być matką i ojcem, trzymała je żelazną ręką. Nie wolno było kraść, poza tym np. grać w karty, a po zmroku wszyscy musieli być w domu.  Jak nie, to biła dzieci patykiem. "Broń cię Boże" to, "broń cię Boże" tamto - aż zyskały w wiosce przezwisko "Brońcie Boże". Wnuki miały już lepiej: K. chętnie podsuwała im swoje nalewki, które przechowywała w pokoju. Gdy czasem nakryła ich na tym córka K., wpadała w furię, krzyczała na K., a chłopaki w popłochu uciekali przez okno.

Mówili, że któregoś wczesnowiosennego poranka wyszła z domu z zawiniątkiem pod pachą. "Ja już idę na swoje" - powiedziała. Ktoś sprowadził ją z powrotem, ale wywiązało się zapalenie płuc. Zmarła w poniedziałek wielkanocny, w południe. Zaraz potem dzwony wybiły dla niej modlitwę Anioł Pański. 
Pogrzeb miała prawdziwy, gospodarski. Trumna jechała z domu na wozie, do dużego kościoła parafialnego, a było to 5 kilometrów. Orszak otwierał wielki krzyż, niesiony przez najstarszego wnuka. Ale co to? Kiedy stanęli przed drzwiami kościoła, przyszły ciemne groźne chmury. Bez grzmotów i błysków. Gdy trumnę zdjęto z wozu,  konie szarpnęły i w dzikim popłochu pognały przed siebie, niszcząc wóz, tratując płoty. Znalazły się na jakimś innym osiedlu, o samym tylko dyszlu. - Coś się konie przestraszyły, coś wyczuły? - mówi w zamyśleniu wujek, który był na tym pogrzebie. A Wujańcia (o żonie wuja nie mówiło się dawniej  "ciocia"!) - staruszka pokazała palcem na zdjęciu, która to jest prababcia K. Tak, to ona, w swojej nieodłącznej chusteczce na głowie (tak zapamiętałam ją i ja). A ten, jak go nazwałam, "dziad" po prawej to mój pradziadek w linii prostej! Dróżnik z węzłowej stacji niedaleko Lwowa. "Znalazł się" ponad 65 lat po śmierci, a 90-letnia Wujańcia jest ostatnią, która pamięta i może potwierdzić takie rzeczy. Już nikt się nie spodziewał zobaczyć jego wizerunek.

Grobu babci F. w rodzinnej wiosce już nie ma. A K., teściowa jej wnuka spoczywa w rogu cmentarza, daleko, na lubuskich piaskach.

Sosenka
O mnie Sosenka

Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości