Sosenka Sosenka
536
BLOG

Zabawa w chowanego, dwa wesela i Mercedes Bęc!

Sosenka Sosenka Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 25

Deszcz w Wałbrzychu. Czerwiec, a deszcz zimny. Przystanek PKS odarty ze wszystkiego oprócz dachu, obłupane z tynku domy, niedokończona obwodnica. Nad tym cmentarzyskiem cywilizacji niskie ołowiane chmury. Ktoś zapalił obok papierosa. Przysypiałam i marzłam. Hłasko, Tetmajer, klimat fatalny! 

Iza i Adam byli od kilku dni na urlopie w Górach Sowich i miałam do nich dojechać. O 8 wysiadłam z pociągu w Wałbrzychu. Leje, brrr. Przystanek PKS wg mnie miał być gdzieś w pobliżu. Ale ”pobliże” okazało się 3 kilometrami. Podeszłam do pierwszej lepszej pani: „przepraszam, którędy…?”. A pani zgarnęła mnie po prostu do samochodu, bo akurat podjechał jej mąż, po drodze zgarnęliśmy z przystanku jeszcze jej koleżankę i wesoły Opel rocznik 1980 dotarł na drugi koniec miasta.

Ale bus nie przyjechał, a pan busiarz miał wyłączoną komórkę. Wkurzona, wsiadłam w końcu do czegoś, co jechało w tę samą stronę, ale nie „tam”. Nie minęło 10 minut, w drzwiach zobaczyłam starego kompana wędrówek, którego nie widziałam ze 2 lata. On też jechał w Sowie. Co za spotkanie. Kolega wsyiadł po drodze, ja dojechałam do pętli. Kierowca, zapytany o Bartnicę, skierował mnie główną szosą, na Kłodzko. Ruszyłam. Kiedy po 4 km pokazała się tablica z nazwą miejscowości, zadzwoniłam do Adama. Okazało się, że to wcale nie jest ta wioska. Adam skierował mnie kilka km pod górę i kazał ratować się wspomnieniami z pewnej wycieczki sprzed 3 lat. Fakt, pamiętałam pewne fotograficzne ujęcia również ze Stacji Niederschnurken, ale za nic nie mogłam skleić ich w jedną panoramę. Nie zlokalizowałam nawet tego tunelu, w którym 2 lata temu darłam się, śpiewając "Arię Jontka".

Na trasę wyszliśmy z Sierpnicy koło 12. Zuzia podróżowała w wózku, bo ma teraz nowy wózek spacerowy. Niebiesko-stalowy o nowoczesnym kształcie – wygląda jak pojazd kosmiczny albo te masywne samoloty transportowe, co latają do Iraku i tak przerażająco rysują się u nas na nocnym niebie. Ale Iza porównuje go z okrętem. Ma ładownię dziobową (pod podnóżkiem), ładownię pod pokładem oraz pakowny worek na rufie. Brakuje mu jeszcze, moim zdaniem, silnych reflektorów, które by były wycelowane w niebo. Z tymże pojazdem wjechaliśmy na górę, przez zalane wodą koleiny. O mało się tam nie rozpadł.

Plan był taki, ze ja schodzę do stacji w Głuszycy i wracam do Wrocławia, a oni wracają do wioski, bo mieli zostać w górach jeszcze na niedzielę. Oczywiście, jak się wierny czytelnik domyśla, nigdzie nie zdążyliśmy. Adam łaził po bunkrach, Iza wierna przysiędze „nie opuszczę cię aż do śmierci”, ładowała się w czeluść za nim, a ja „ćwiczyłam mięśnie”, pchając wózek z Zuzią. Na osłodę dostałam resztkę obiadku Hipp, zawsze dojadam po dziecku, bo jak nie zjem czegoś płynnego, to mnie ssie w żołądku. Obiad był niezły, podgrzany na maszynce, którą zasłoniliśmy od wiatru mapą turystyczną. Adam nie chciał, żeby osłaniać palnik jego polarem, bo w kieszeni był dowód osobisty i mógł się stopić.

Widoki były tego dnia jak z baśni. Doliny -zalane słońcem - jak wyrzeźbione w leśnym gąszczu, cienie na szczytach, a przy tym szum potoków. Z zachwytu, zapatrzeni w horyzont wdepnęliśmy w ileś krowich placków. Kiedy już zobaczyłam z oddali wiadukt kolejowy w Głuszycy, wiedziałam, że nie zdążę na szynobus do Wałbrzycha. Co robić? Znaliśmy jedną ławkę, na której kiedyś o małośmy nie przenocowali któregoś zimowego wieczoru. Teraz też usiedliśmy i czekamy. Po drugiej stronie ulicy dom kultury, a w nim wesele. My, trzy dziady z dzieckiem, a oni wystrojeni goście.Siedzieliśmy i komentowali wszystkich, jak to zwykle robią lokalni pijaczkowie. Adam bawił się scyzorykiem. My z Izą wzruszałyśmy się wspomnieniem tamtej wycieczki. Goście patrzyli wybałuszonymi oczami, jak robimy sobie sesję zdjęciową na ławeczce pod latarnią.

A rozkładów na przystanku PKS nie było. Busy jechały i jechały w górę. W naszą stronę od 18.30 do 20 nie pojechało nic. W końcu Iza kazała mi zadzwonić do jakiegoś busiarza. Busiarz powiedział, że teraz to już nic nie pojedzie. Potem coś go tknęło, zadzwonił jeszcze raz, że on już zjechał z trasy, ale teraz będzie teraz wiózł jakieś wesele do Wałbrzycha i może mnie zgarnąć. Zanim nasza "świetnie zorganizowana" grupa dotarła do punktu zbiorczego 300 m niżej, bursiarz zadzwonił znowu, wściekły, że on nie będzie czekał („pani se jaja robi!”). Złapałam go w ostatniej chwili. Wyjaśnił, że się spieszy, i Mercedes ruszył z piskiem opon. – Panie – powiedziała z wyrzutem jakaś damulka, ściśnięta z tyłu – Ja mam obcasy. Pan chce, żebym ja obcasy straciła?! Kiedy zapytałam nieśmiało kierowcy, w którym punkcie miasta on kończy trasę, nikt nie zrozumiał pytania. Inna baba wyjaśniła z naciskiem, że to jest bus zamówiony na wesele.
Nie wiem, dlaczego kierowca tych gości zbierał po różnych wioskach, ale wysadził ich pod jednym pałacykiem. Szli jeden za drugim do ozdobnej bramy, oglądając się za mną siedzącą za szybą. A jakie mieli miny. Jakbym popełniła świętokradztwo!

Sosenka
O mnie Sosenka

Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości