Z horyzontu zniknęły Beskidy. Kiedy po długiej przerwie pojawiło się mgliste pasmo Sudetów, o mało nie zaczęłam krzyczeć z radości. A ostatecznie nie zaczęłam, bo zatkało mnie z wrażenia, jak mocno zareagowałam.
Bardzo lubię Łyżeczkowe galicyjskie kamieniczki. Swojskość ludzi i miejsc. Poczucie, że tam są nie tylko przyjaciele, ale też moje korzenie, te właściwe. Ale tu są krzaki w Dąbrowie Niemodlińskiej, autostrada pod Oławą i Lizawice, których nazwa od zawsze kojarzy mi się z WC (Lizol). Kościółki romańskie, szare wille z lat 30. Iza, Adam. Każda ruina, żelastwo i polna droga.
Stacja. Wystawiłam stopę za próg nowoczesnego wagonu, w którym panował był piwniczny chłodek.
Zanurzyłam się w wilgotne, tropikalne ciepło.
No, to rzeczywiście Wrocław!
Peron 4, 5 i 6. świeżo wyczyszczone. Gładka nawierzchnia, zakonserwowane secesyjne barierki. Światło wpada przez czyste szyby w dachu. "To one kiedyś rzeczywiście były czyste?" Zauważyłam teraz, że tafla zyskała gustowny zielony rancik. Tydzień temu byłam zbyt zmęczona. "Jaki ten dworzec robi się ładny!" - pomyślałam teraz.
Droga do domu. Niskie krawężniki. Świst powietrza z lewej strony, oznajmiający, że mija mnie następny kolarz. Tak, mnóstwo przystojniaków na rowerach. Rowery na każdym kroku. Moi, swoi, obcy.
Ach. Wrocław.