Sosenka Sosenka
511
BLOG

Taczajka cmentarna

Sosenka Sosenka Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 8

Tym razem mieliśmy wybrać się na Kiełczów, żeby pozwiedzać tamtejszy cmentarz, a on z kolei leży niedaleko wylotu na Warszawę. Z racji znacznej odległości tegoż cmentarza od centrum miasta, Iza od rana zachwalała mi podróż szynobusem z dworca głównego. W końcu jednak zniechęcona dała spokój, i ja ze swoim rowerem pognałam do autobusu MPK, a oni udali się na stację. Sądziłam, że są już na Psim Polu i będą czekać na mnie z pół godziny. Jakież było moje zdziwienie, gdy mniej więcej w ¾ trasy do mojego autobusu wtoczył się znajomo wyglądający rower, a za nim zziajana Iza. – Skurczybyk – zgrzytnęła zębami – zwiał nam! Parsknęłam śmiechem, no wreszcie coś im/ nam uczciwie zwiało i nie dało się uprosić o późniejszy odjazd. Popatrzyłam przez okno – wzdłuż osi Grunwaldzkiej szorował niezmordowany Adam, ciągnąc za sobą przyczepkę z uśpioną Zuzią.

Na Psim Polu zrobiłyśmy zakupy żywnościowe, zaraz też dołączył do nas Adam. I już można było ruszyć nadodrzańskim wałem, wzdłuż którego rosły szpalery rdzawopomarańczowych klonów i dębów oraz pojedynczych sosen o długich seledynowych igłach. Siedząc na trawie i jedząc, obserwowaliśmy innych turystów. - Myśli facet, że jak się ubrał w obcisłe gatki – szydziła Iza na widok pewnego pięćdziesięciolatka z kijami – to on już uprawia nordic walking. 50-latek faktycznie nie maszerował, tylko wlókł modne kije za sobą. Adam zaproponował wobec tego inny, bardziej praktyczny w zastosowaniu odpowiednik sportu: pchanie przed sobą taczki, bo to też wyrabia mięśnie. Nikt z nas nie wiedział, jak jest taczka po angielsku, toteż skonstruowaliśmy termin pararosyjski: taczajka.

Z wału zjechaliśmy do Wilczyc, a z Wilczyc pojechaliśmy do Kiełczowa. To znajome miejsca, które obeszliśmy w lutym tego roku, gdy akurat było 15 C. Kiełczów i okolice to w zasadzie przedmieścia Wrocławia, wielce atrakcyjne krajobrazowo, ale mające, tak jak Leśnica, jedną wadę:  brak normalnego połączenia z centrum. Co druga chałupa miała okazały szyld „sprzedam lub wynajmę”. Szyldy te skończyły się tam, gdzie zaczęło się cmentarne ogrodzenie. Opróćz parafialnego, jest tam i nowy, duży cmentarz miejski, gdzie przekierowywani są ci klienci, którzy nie mają grobowców rodzinnych lub też szans na miejsce na którymś ze starych cmentarzy. Dla rodzin zakorzenionych we Wrocku to prawie jak zesłanie. Kiełczów to krematorium, kolumbarium, nowoczesna bryła, trawniczki, równe ścieżki. Przyjdzie walec i wyrówna. Jednak nie to, co zasłużony Grabiszyn, dokąd akurat zamierzałam się udać.

Iza z Adamem pojechali zwiedzać, a ja zrobiłam odwrót trasą wszystkich dużych nekropolii, bo tak akurat jechał autobus, słuchając śpiewnej kresowej mowy, którą jeden siwy, szlachetnie wąsaty staruszek objaśniał innej staruszce, co akurat widzimy przez okno. Po godzinie telepania się przez miasto byłam pod cmentarzem Grabiszyńskim. Stare drzewa, ciemne aleje, o to to. A rower przypięłam ostatecznie do żelaznego płotu zaraz za rządkiem woniejących kabinek toj-toj. Działałam w myśl dewizy zacytowanej kiedyś przez kogoś w „Filipince”: „Gdy nie wiesz, czego się trzymać, trzymaj się kupy. Jej przecież nikt nie ruszy”. No i tym razem też nie ruszył.

Sosenka
O mnie Sosenka

Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości