stajenny stajenny
434
BLOG

Polska beneficjentem netto członkostwa w UE? (3)

stajenny stajenny Polityka Obserwuj notkę 0

Trzecia już część notki.  W dalszym ciągu omawiam - dosyć ogólnikowo - czynniki kształtujące koszty naszego członkostwa w UE.

Czy Polska jest beneficjentem netto członkostwa w UE? (3)

 Koszt wdrażania różnych polityk Unii Europejskiej.

Tutaj rzeczywiście mogą być bardzo poważne kłopoty. Kiedy Polska jedynie aspirowała do członkostwa we Wspólnotach Europejskich, wówczas Komisja Europejska rozpowszechniała rozliczne ulotki pokazujące różne aspekty realizowanej polityki i swoje priorytety (miało to miejsce w połowie lat 90-tych ub. wieku). Jednym z najważniejszych podkreślanych wówczas priorytetów Komisji była „deregulacja”. Słowo to było odmieniane przez wszystkie możliwe i niemożliwe z gramatycznego punktu widzenia przypadki (mój przyjaciel Anglik twierdził, że na swoje potrzeby Komisja wymyśliła trzecią - obok wyspiarskiego angielskiego funkcjonuje twór zwany „American English” – wersję języka angielskiego, a mianowicie „Continental English”. W tej wersji językowej wszystko jest możliwe, skoro pewien urzędnik Komisji, Francuz mówiący po angielsku z trudem i mało składnie, poprawiał teksty pisane przez „native speaker’a” z komentarzem, że „W Komisji te słowa mają inne znaczenie”), a także odnosząc je do wszystkich sfer życia gospodarczego.

Cóż, czasy się zmieniły, Wspólnoty Europejskie – po traktacie z Maastricht – odeszły do lamusa, a w ich miejscu pojawiła się nowa, piękna, młoda i roztaczająca świetlaną wizję przyszłości Unia Europejska. Zmieniła się nie tylko nazwa, lecz i podejście do wielu kluczowych kwestii, w tym także do „deregulacji”. Dzisiaj o tym terminie i jego znaczeniu mało kto już w Komisji Europejskiej pamięta. Stał się niemodny, a przede wszystkim – stał się niewygodny.

 Od jakiegoś czasu Komisja dąży do starannego wyregulowania czego się tylko da, począwszy od języka (panowanie „poprawności politycznej”, zapominając o pięknym, a starym stwierdzeniu Św. Tomasza z Akwinu: „niech się człowiek nie waży wstydzić nazywać po imieniu rzeczy, których Pan Bóg nie wstydził się stworzyć”, zbudowało podwaliny pod sterowanie dyskursem politycznym i regulowanie, jakie poglądy są poprawne i akceptowalne, a jakie już nie i świadczą o „dzikości” wyrażającego je osobnika), poprzez sferę stosunków społecznych, edukację, a na gospodarcze kończąc.

W tym tekście nie ma miejsca na objęcie dyskusją opłakanych rezultatów „uregulowania” sfery językowej (pojęciowej). Sferze społecznej poświęcę niewielki fragment, a skupię się na edukacji i gospodarce.

Uregulowanie wszelkich obszarów aktywności jednostkowej i społecznej nieodwołanie prowadzi do poszerzenia zakresu aktywności państwa. Ma to swoje konsekwencje w sferze społecznej. Obywatel, pozbawiony swobody działania, oduczony ponoszenia odpowiedzialności za swoje czyny, czyli za działania przez siebie podejmowane i za swoje zaniechania oczekuje, że państwo – ten czynnik bezosobowy, a w odczuciu wielu osób wręcz omnipotentny – będzie podejmował decyzje za niego i jest odpowiedzialne za zapewnienie wszystkim obywatelom dobrobytu. Prowadzi to do wydawania przez państwo na cele społeczne kwot wręcz niebotycznych. Ugruntowane wśród polityków poczucie „misji” polegające na tym, że sami ludzie nie wiedzą co jest dla nich dobre i dopiero polityk musi im to powiedzieć powoduje kumulowanie w rękach rządzących coraz większej władzy i obejmowanie nią coraz szerszych obszarów. Konsekwencją jest panujące wśród polityków i urzędników przekonanie, że redystrybucja dóbr dokonywana pod nadzorem państwa jest lepsza od tego, co ludzie sami mogli by ze swoją własnością zrobić. W konsekwencji „państwo” obraca coraz większymi kwotami w sferze redystrybucji dóbr na cele społeczne. Skąd jednak te środki pochodzą? Przecież nie wypracowują ich politycy, ani urzędnicy (wszystko jedno jacy: krajowi czy unijni). Te pieniądze pochodzą z coraz większych obciążeń podatkowych nakładanych na jeszcze pracującą część społeczeństwa oraz z postępującego zadłużania się państw, co oznacza wzrastający deficyt budżetowy, co może doprowadzić do katastrofy finansów publicznych. Spójrzmy, jak w ciągu ostatnich lat zmieniał się deficyt budżetowy Polski. Pokazują to dwa  wykresy zmiwszczone na www.forsal.pl z dn. 28.04.2011[1]:

 

 

Jaki powyższe wywody mają związek z członkostwem Polski w UE? Całkiem istotny. Od czasu akcesji Polski do UE narasta liczba polityk, programów i projektów o charakterze społecznym, w których Polska uczestniczy, a które są dosyć kosztowne. Jednocześnie swoboda poruszania się rodaków po całej UE i możliwość obserwowania sytuacji i stosunków społecznych w bogatszych od nas państwach członkowskich UE prowadziła do konkluzji, że też byśmy tak chcieli. Wywołało to istotny wzrost oczekiwań społecznych w zakresie wielkości i dostępności programów pomocy społecznej lecz także w sferze działań społecznych, nie mających charakterowych walki z ubóstwem, a jedynie wspierania różnych, a licznych grup mniejszościowych zgłaszających się z nowymi wymaganiami i oczekiwaniami.

Nie chcę – z bardzo różnych względów, w tym także estetycznych – przywoływać tutaj przykładu grup homoseksualnych, które domagają się od państwa rozlicznych praw i przywilejów. Jest to w istocie głośna, lecz marginalna grupa. Znacznie kosztowniejsze są różne działania „genderowe”. Mylenie zasady równości szans z wymogiem równości udziału prowadzi do różnych absurdów i generuje całkiem znaczne koszty. Z własnego doświadczenia przywołam tylko pewien przykład istnego absurdu. Przeglądając dokumentację przetargową na przeprowadzenie pewnego badania znalazłem w nim wymóg, że Zespół badawczy ma spełniać zasadę równości kobiet i mężczyzn. Niestety, nie udało nam się wówczas znaleźć kobiet o określonej specjalności naukowej chętnych do udziału w tym badaniu i zrezygnowaliśmy z udziału w przetargu. Pojawiające się propozycje narzucenia parytetów już nie tylko nam listach do sejmu i senatu, lecz także w zarządach i na stanowiskach kierowniczych w gospodarce jest nie tylko absurdalne, jest po prostu groźne. I kosztowne.

W sferze edukacji zmierzamy do harmonizacji naszego systemu edukacji z systemem (systemami?) funkcjonującymi w innych państwach członkowskich UE. Jakiś czas temu moi przyjaciele z państw „starej Unii” mówili, że obawiają się konkurencji Polaków na rynku pracy. Argumentowali to bardzo interesująco: „Bo wy jesteście dobrze wykształceni i wam się jeszcze chce…”. Kiedy dzisiaj ich spotykam już się naszej konkurencji nie obawiają. Przyczyna jest niezwykle prosta: „Bo wasze wykształcenie jest już coraz bliższe temu, co my mamy u siebie.”

Dokonaliśmy bardzo głębokiej zmiany systemu edukacji:

·        stworzono nowy poziom edukacji wyższej, czyli licencjat (kiedyś określało się to mianem wykształcenia niepełnego wyższego),

·        powstały liczne nowe uczelnie w większości prywatne i dzisiaj już niemal nie ma miasta powiatowego, aby w nim nie funkcjonowała przynajmniej jedna szkoła wyższa,

·        objęliśmy systemem szkolnictwa wyższego coraz większy procent młodzieży kończącej szkoły średnie,

·        powstało bardzo wiele nowych kierunków studiów „dążących do zapewnienia kadr nowym dziedzinom gospodarki”.

Można by powiedzieć, że są to same korzyści. Niestety, ja widzę w tym znacznie więcej zagrożeń, niż potencjalnych korzyści. Jednak przede wszystkim muszę skomentować wskazane wyżej cechy nowego systemu edukacji.

Licencjat jest rodzajem tworu pośredniego i na dobrą sprawę odpowiada staremu wykształceniu w szkołach pomaturalnych, gdzie kształcono rzeczywiście kadry dla gospodarki, bez zbędnej otoczki jakże często po prostu pseudonaukowej i bez wzbudzania w absolwentach nadmiernego często poczucia posiadania wykształcenia wyższego. Osoby po studiach licencjackich często nie są przygotowane do samodzielnego i twórczego myślenia, a przede wszystkim mają bardzo zawężone horyzonty poprzez ograniczenie kształcenia jedynie do p[przedmiotów kierunkowych. Tutaj bardzo silnie swoje piętno odciska nowa matura. Na szczęście okres, kiedy matura z matematyki nie była obowiązkowa, to nadal szkoły średnie wypuszczają jako absolwentów osoby nie posiadające określonego zasobu wiedzy ogólnej i nie mogące swobodnie poruszać się w szybko zmieniającym się świecie. Wymuszanie szybkiej specjalizacji nie jest właściwe w sytuacji, kiedy jednocześnie próbujemy uświadamiać młodych ludzi, że prawdopodobnie kilkukrotnie w życiu będą zmieniali nie tylko miejsce pracy, lecz także swój zawód. A takie zmiany są możliwe jedynie wtedy, kiedy dana osoba posiada solidne wykształcenie ogólne i jest w stanie przekwalifikować się w bardzo różnych kierunkach. 

Licencjat jest bytem niedookreślonym. Stwarza problemy dla systemu dalszego kształcenia (na studiach II. stopnia, czyli magisterskich), bo na dobrą sprawę nie zostało określone, jaka powinna być różnica pomiędzy studiami licencjackimi i magisterskimi. W dodatku po studiach licencjackich można odbyć studia uzupełniające magisterskie na niemal dowolnym kierunku. Czasami prowadzi to do sytuacji kuriozalnych: znam przypadki, kiedy studia muzykologiczne odbywają osoby nie potrafiące czytać zapisów nutowych.

Przyjęcie tego – opartego na wzorach europejskich – systemu kształcenia wytwarza koszty dla całej gospodarki. Niestety, nie potrafię rzetelnie oszacować tych kosztów.

Wielka liczba uczelni i szkół wyższych nie idzie w parze z jakością kształcenia. Co więcej, także struktura kierunków kształcenia na wyższych uczelniach absolutnie nie odpowiada potrzebom gospodarki. Jest to kwestia dosyć dobrze rozpoznana i opisana. Już w roku 2007 P. Szumlewicz stwierdzał: W Polsce nie tylko jest za dużo studentów, ale niestety młodzi ludzie wybierają w szkołach wyższych kierunki, których dyplom jest niepotrzebny z perspektywy rynku pracy. Przedsiębiorstwa potrzebują techników, jednak paradoksalnie większość absolwentów uczelni kończy kierunki kompletnie niepotrzebne współczesnej gospodarce. W roku akademickim 2004/2005 absolwenci kierunków ekonomicznych i administracyjnych stanowili 31,3 proc. ogółu, pedagogicznych - 15,6 proc., społecznych - 14,5 proc., humanistycznych - 7,1 proc., a inżynieryjno-technicznych - zaledwie 5,7 proc. ogółu absolwentów, choć gospodarka UE w coraz większym stopniu opiera się na inżynierach, informatykach czy specjalistach ds. produkcji lub obsługi maszyn. Sytuacja na przełomie lat 1990/1991 była inna - kierunki techniczne kończyło 16,5 proc. studentów. Zatem mimo wzrostu popytu na absolwentów kierunków technicznych, znacząco zmniejszyła się ich ilość. Mimo że bezrobocie wśród osób z wyższym wykształceniem szybko rośnie od kilku lat, nie widać, aby uczelnie zmieniały swoją ofertę.[2]

Taka sytuacja jest zresztą zgodna z deklarowanymi preferencjami młodych ludzi. Od lat niezmiennie najwięcej osób stara się o przyjęcie na takie kierunki studiów jak: zarządzanie, pedagogika i prawo. Porównajmy dane z 2007 i 2010 roku. 

 

2007[3]

2010[4]

Najpopularniejsze kierunki studiów

Liczba kandydatów

Najpopularniejsze kierunki studiów

Liczba kandydatów

Prawo

25 167

Zarządzanie

35 388

Pedagogika

16 455

Pedagogika

33 094

Lekarski

15 164

Prawo

26 581

Socjologia

13 593

Budownictwo

24 637

Politologia

12 819

Informatyka

24 055

Farmacja

10 399

Ekonomia

22025

Stosunki międzynarodowe

10 389

Administracja

21565

 

Zwraca uwagę pojawienie się – po raz pierwszy od wielu lat – w 2010 roku w pierwszej piątce aż dwóch przedmiotów o charakterze technicznym: budownictwa i informatyki. Jednocześnie jednak najwięcej osób na jedno miejsce przypadło na kierunki: (i) realizacja obrazu filmowego, telewizyjnego i fotografia (prawie 14 osób na 1 miejsce!), (ii) weterynaria (7,8 kandydata) oraz (iii) geografia i kartografia (7,7)[5].

Po raz pierwszy od lat więcej kandydatów na każde wolne miejsce było na politechnikach (3,9) niż uniwersytetach (3,5). Listę najbardziej obleganych uczelni otwierają trzy uczelnie techniczne: Warszawska (8,6 kandydatów na miejsce), Gdańska (7,4) i Łódzka (6,3). Za nimi jest Uniwersytet Warszawski (6,2). W pierwszej dwudziestce najpopularniejszych kierunków studiów jest siedem z listy kierunków zamawianych (dofinansowywanych z resortu nauki). To m.in. mechanika i budowa maszyn.[6]

Jednak nawet te pozytywne zmiany nie zmieniają istoty problemu: coraz więcej osób kształci się na uczelniach prywatnych, gdzie kierunki kształcenie i jego zakres (licencjat/ magisterium) jest determinowany przede wszystkim przez dwa czynniki:

·        koszt kształcenia na danym kierunku:  
Jest oczywiste, że kształcenie na kierunkach humanistycznych i ekonomicznych jest istotnie tańsze niż studia techniczne, na kierunkach matematyczno przyrodniczych, czy lekarskich. Nie jest tutaj niezbędne zapewnienie studentom korzystania z kosztownych pracowni i laboratoriów, nie ma potrzeby zapewniania studentom praktyk, nie trzeba sprowadzać i udostępniać do celów dydaktycznych kosztownej aparatury badawczej, odczynników, materiałów, etc., etc.

·        koszt uruchomienia kierunku studiów:               
Do uruchomienia studiów na kierunkach humanistycznych wystarczy posiadanie lokalu na wykłady i ćwiczenia, zalążka biblioteki (nawet to nie jest niezbędne w dobie, kiedy większość literatury jest dostępna elektronicznie) oraz kadra dydaktyczna.

W Polsce widoczne jest zjawisko niedopasowania struktury podaży i popytu na pracę pod względem liczby absolwentów kończących studia na różnych kierunkach. Wyraża się to wyraźnym nadmiarem specjalistów z niektórych dziedzin przy jednoczesnym dotkliwym braku specjalistów z innych dziedzin, w szczególności absolwentów kierunków technicznych. Sytuacja ta nie wynika jedynie z indywidualnych wyborów dokonywanych przez kandydatów na studia wyższe. Na ich decyzje w istotny sposób wpływa dostępność kierunków studiów, która z kolei zależy od kosztów kształcenia. To właśnie powoduje, że w prywatnych szkołach wyższych 80% słuchaczy studiuje zarządzanie i marketing[7]. Również te zjawiska widoczne są w sferze edukacji publicznej, gdzie widoczny jest dynamiczny rozwój studiów zaocznych na kierunkach charakteryzujących się niskimi kosztami kształcenia. Doprowadziło to do sytuacji, że zakres i kierunki kształcenia na studiach wyższych oraz liczba studentów kształcących się na różnych kierunkach w istotny sposób odbiega od potrzeb rynku pracy, a także od prognozowanych potrzeb rynku pracy.

Rzeczywiście, w ostatnim roku można było dostrzec pierwsze oznaki zmiany w pożądanym kierunku. Jednak, czy jest to objaw bardziej trwałej tendencji. Sądzę, że tak. W mojej ocenie jest to rezultat odejścia od zgubnego zaniechania wymogu zdawania egzaminu maturalnego z matematyki. Stan, w którym matematyka nie była przedmiotem obowiązkowym na egzaminie maturalnym nie sprzyjał zainteresowaniu młodzieży tymi kierunkami studiów.

Wydaje się przy tym, że samo podnoszenie poziomu skolaryzacji nie wystarcza. Trzeba zgodzić się tutaj z tezą Marty Juchnowicz, która stwierdziła:

Niestety, wzrost współczynnika skolaryzacji i wysokie aspiracje Polaków nie przekładają się na odpowiednią jakość kapitału ludzkiego oraz jego właściwe wykorzystanie. Nie należą do rzadkości przypadki wykonywania pracy kierowcy, sprzedawcy itp. przez absolwentów szkół wyższych II stopnia. Nieodzowne są więc zmiany w oferowanych przez szkoły wyższe kierunkach i programach kształcenia, uwzględniające pojawienie się nowych zawodów i specjalności, a także zmiany oczekiwań pracodawców w kwestii preferowanych cech i zachowań. W tym celu konieczne są, po pierwsze − usprawnienie systemu prognozowania popytu na pracę oraz monitorowania bieżącej sytuacji na rynku pracy, a po drugie − skłonność szkół wyższych do elastycznego reagowania na prognostyczne zapotrzebowanie rynku pracy, odpowiednio do dynamicznych zmian w treści pracy. Jednym ze sposobów zmniejszenia negatywnych skutków niedostosowania oferty edukacyjnej do potrzeb rynku pracy jest wzmocnienie edukacji ustawicznej dla dorosłych. W tym zakresie dzieli nas od krajów członkowskich UE wielki dystans. W UE, według danych z 2004 roku, dokształca się około 10% osób dorosłych, w Szwecji ponad trzykrotnie więcej (36%), podczas gdy w Polsce 5,5%. Plan na rok 2010 przewiduje osiągnięcie w UE poziomu 12,5%. Założenia Strategii Rozwoju Kraju 2007−2015 przewidują dwukrotne zwiększenie liczby osób dorosłych uczących się z 4,9% do 10 %. Dzięki kształceniu ustawicznemu ludzie zdobywają dwie − trzy specjalności, są więc bardziej elastyczni kwalifikacyjnie, wzrasta ich mobilność zawodowa, a więc łatwość przekwalifikowania się i w ten sposób, mają zdecydowanie większe szanse na utrzymanie się aktywne na rynku pracy i ciekawą karierę zawodową.[8]

Podsumowując powyższe wywody dotyczące gwałtownego wzrostu liczby szkół wyższych w Polsce uważam, że wzrost liczby instytucji kształcących na poziomie wyższym nie przełożył się na poziom wykształcenia Polaków, a wręcz przeciwnie. W mojej ocenie średni poziom obecnych absolwentów szkół wyższych (z uwzględnieniem ich wiedzy ogólnej, nie tylko z wąskiego zakresu przedmiotów kierunkowych) jest niższy niż średni poziom absolwentów szkół wyższych 10-15 lat temu. Obawiam się, że jest to proces postępujący.

W mojej ocenie konsekwencją objęcia kształceniem na poziomie szkół wyższych coraz większego odsetka osób kończących szkoły średnie jest także obniżenie poziomu tego kształcenia. To co teraz powiem będzie wysoce niedemokratyczne i absolutnie niepoprawne politycznie: Jestem przekonany, że odsetek osób mających predyspozycje do kształcenia na poziomie wyższym jest w społeczeństwie stały. Jest to rodzaj fundamentalnej stałej wynikającej ze zróżnicowania rodzaju ludzkiego i obdarzenia go rozlicznymi talentami i zdolnościami, wśród których zdolność intelektualna do nabywania wiedzy jest tylko jedną z wielu. W takiej sytuacji istnieje tylko jeden sposób, aby większy odsetek osób niż wynosi ta „stała” zdobył wyższe wykształcenie: trzeba obniżyć poziom kształcenia na poziomie wyższym.

Obecnie kształcimy całe tłumy licencjatów i magistrów z najprzedziwniejszych i często nikomu do niczego niepotrzebnych dziedzin. Wiele w tych osób następnie nie znajduje zatrudnienia (o czym świadczy rosnący procent absolwentów szkół wyższych wśród bezrobotnych). Można nawet sądzić, że rynek pracy posiada także określone zapotrzebowanie na osoby z wyższym wykształceniem i – co chyba warto tutaj podkreślić – z solidnym, na rzeczywiście wysokim poziomie wykształceniem wyższym, a nie na osoby legitymujące się dyplomem ukończenia szkoły wyższej. Dzisiaj nie jest rzadkością widok magistrów filozofii, zarządzania czy marketingu wykonujących prace, dla których wymaganym rzeczywistym wykształceniem jest wykształcenie podstawowe lub zasadnicze zawodowe. Rodzi to wśród tych osób w pewien sposób uzasadnione poczucie frustracji: „Po co się tyle lat uczyłem (uczyłam)? Przecież ta praca jest poniżej moich możliwości i aspiracji!” W konsekwencji taka osoba nie wykonuje solidnie swojej pracy. Rezultatem może być – i niekiedy już jest – niechęć pracodawców do zatrudniania na niskokwalifikowanych stanowiskach pracy osób posiadających „przerost wykształcenia”.

Pogoń za wskaźnikami scholaryzacji, w dużej mierze związana z programami edukacyjnymi UE nie przynosi oczekiwanych korzyści. Raczej wywołuje nieoczekiwane napięcia społeczne i frustrację coraz większych rzesz bezrobotnych licencjatów i magistrów. Jest to bardzo istotny koszt społeczny, nie wspominając już nawet o tym, że na wykształcenie tych osób ponoszone są wymierne koszty finansowe z budżetu państwa.


[2]Za:http://www.lewica.pl/?id=13818pobranie z dn. 26.06.2011.

[3] Dane za: Nyga, K., Nowe zawody przyszłością rynku pracy, Sedlak & Sedlak 2008, dostępne nahttp://www.rynekpracy.pl/artykul.php/typ.1/kategoria_glowna.72/wpis.37 .

[5] J.w.

[7]    G. Grotkowska, M. Socha, U. Sztanderska, Elastyczność zatrudnienia a bezpieczeństwo socjalne na rynku pracy. Doświadczenia Polski, MOP, Budapeszt 2005, s. 54.

[8]M. Juchnowicz, Polityka edukacyjna wobec potrzeb rynku pracy, referat wygłoszony podczas ogólnopolskiej konferencji uczelni ekonomicznych, „Kształtowanie postaw przedsiębiorczych, a edukacja ekonomiczna”, Katowice, 19.06.2007. Tekst cytowany za:http://www.fundacja.edu.pl/przedsiebiorczosc/_referaty/sesja_IIIb/28.pdf pobranie z dn. 26.06.2011.

 

 

 

stajenny
O mnie stajenny

ciemnogrodzki konserwatysta (trochę monarchista), koniarz, żeglarz, judoka.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka