strof strof
685
BLOG

Z niskości, z wysokości

strof strof Kultura Obserwuj notkę 16



 

Zapraszam do lektury tomiku „Z niskości, z wysokości”.

Początkowo chciałem jakoś zadedykować ów skromny zbiór, jednak operowanie
zaimkami w obliczu czasu teraźniejszego i przyszłego wydało  mi się czymś niepotrzebnym. Nic bowiem nie stało się przeszłością.     

Motto wiersza „Inaczej niż jest” pochodzi z „Domostwa” Thomasa Hardy’ego w
przekładzie Zygmunta Kubiaka.

Publikacja w ramach II festiwalu poezji Th’Republic of Poets. Blogosfera Polska
2014.  




 



 

Z NISKOŚCI, Z WYSOKOŚCI



 

 



 

Oracze


To, co schowane,
przyszło im odkrywać.

Podnosić tłustą ziemię,
krzesać iskry o wilgotne głazy.

Ale to przypadek,
że orzą ziemię, nie niebo.
Tego samego słońca
szukają bowiem,
zgarbieni.

Wykopane złoto
wcierają w skórę.

Noc ich ku domom prowadzi;  
właśnie rodzą się ci,
co patrzą na nich
z nadzieją.




Głosy  


Te głosy, które słychać
z tamtego, zewnętrznego ciepła,
nie dotyczą cię wcale,
a przynajmniej nie bardziej
niż głos przywołujący
odszczekujące się psy, które
toczą się po zmrożonej ziemi
jak kulki rtęci.




Gdy wjeżdżam do wąwozu


Modlę się, ilekroć
wjeżdżam do tego wąwozu. Nie wiem,
dlaczego przypomina mi świątynię:
długą i nieco zbyt mroczną,
jak na jasne spojrzenia
dziewcząt i chłopców w bieli. Być może
wysokie, rozchwiane w swej
szarości ściany stoją
za moją modlitwą. Wiem jedno:
że to najskromniejsza ofiara,
tląca się jak wysmukła
świeczka w zimie. Nigdy
nie układam słów tej modlitwy; przychodzi
sama, jak światło
wykrawające otwory w ścianie,
w których mieści się
zatrwożone spojrzenie
podglądacza epoki, rozebranej
na czynniki pierwsze i nie ostatnie.




Dwie ściany  


Czym pachniesz, gdy wstukujesz
w nieczułą maszynę
wersy o piasku, głogu
i śnie? To nie jest zapach
morza, to nie jest zapach
jednego z naszych miast. Te znamy
na pamięć. A zapach słów? Kapelusz
na twojej głowie ocienia
gorączkę, która towarzyszy ci,
ilekroć myślisz o domu
w jakiejś bezpiecznej okolicy. Klawisze
stukają jak młotki w rękach
robotników. Gotowe są
już dwie ściany, oznajmiasz,
będzie na czym
powiesić płaszcze, które są zawsze
jedynym powodem
opóźnienia wiosny
przeźroczystej jak śpiew.




Schowani w tweedowych marynarkach


W połowie kroku zatrzymaliśmy się,
zawieszeni niemal w jesiennym powietrzu – schowani
w tweedowych marynarkach. Jakże
tu szaro! – a jednak była w tych słowach
pochwała i zachwyt. Mignęła
czerwona chorągiewka
bluzki odstawianej od szklanej płaskiej
piersi. Nie wstydziliśmy się
patrzeć jak karmi się
nami i smutkiem. Ależ tak! Schowani
w miękkich kocach
jak w brzuchu miasta,
łykaliśmy nasze sny,
nasz jedyny tego męczącego dnia pokarm,
którego nie pozwoliliśmy sobie odebrać.




Na obrzeżach


A nigdy tam, gdzie błyszczą
wypolerowane kamienne lwy. Woda
przesuwa się w prawo i w lewo,

stopy zostawiają na kamieniach i deskach
mokry ślad. Tędy wiedzie
droga. 
 
Dopokąd jest, czuję się
bezpieczny.




Dzień kończenia


Pamiętam, że potarłem
policzek, przykładając ostatni raz
przerzedzony pędzel
do powierzchni parkanu. Farba
była lepka i chłodna,
potem musiałem
starannie się ogolić. (Mruczałem:
na przyszłość
będę ostrożniejszy). A pędzel
wylądował na starej gazecie,
która z miejsca
zaczęła wyglądać jak
organ partii zielonych. Tego
mi jeszcze brakowało – westchnąłem
niczym bohater serialu,
kiedy opuszczają go
wszystkie jego byłe, obecne
i przyszłe żony. Takie rzeczy
dzieją się w dniach,
kiedy udaje nam się
doprowadzić coś do końca
lub do jakiejś
sensownej granicy. Teraz
moje myśli przekraczają mnie,
trzymającego pędzel,
z którego skapuje
bezszelestność.




Niskość, wysokość


Uznasz to słowo za wołanie: z dołu
pobiegnie w górę.
Jak dym. Albo
pierwsza letnia noc.

Kamień się wznosi
i stacza.
Przepaść
pustoszeje i wypełnia.

Niskość, wysokość
jedną wznoszą wieżę,
jedno światło.




List do Georgiosa (I)


Jeżeli nie napisałeś tego wiersza, drogi
Georgiosie, niech cię to nie zasmuca.

Oto bowiem wstępuje w morze biała
rybitwa i ona pisze wiersz za ciebie.

Jeżeli i takiej mało ci pociechy,
oto zgromadzenie drzew na wzgórzu w czarnych

koronach, które na wiosnę odrzucą
i pójdą w twoją stronę, śmielsze, Georgiosie.




Wesele


Nic łatwiejszego
niż napisać wiersz,
w którym wcale
ciebie nie będzie.

Wychodzę. Wracam.
Znowu wychodzę.
Zostawiam białą kartkę;
półmrok ją wygładza
do samego dna.

Ja zadowalam się łykiem
goryczy,
ciemniejącej
jak świeżo położony asfalt
w topniejącym gruszkowym lecie.



Nagły deszcz



Z lessowej skarpy, która
dzisiaj jest
ukamienowaną równiną
porosłą łozą,
skaczą do wody
chłopcy jak malowani,
prężą swe ciała
na wyścigi,
ich nagość płaska jak kamienie
wybija się i nie wraca, a przynajmniej
nikt tego nie zauważa,
gdy pada deszcz: rzęsisty, zapatrzony w siebie,
ledwie letni.




Żeby daleko nie szukać



I nawet tutaj, żeby daleko
nie szukać, po drugiej stronie
ulicy, gdzie przechadzają się
nieprzebrane cienie,
nawet tutaj dopada nas
poczucie klęski. Nie obrodziły
miękkie od ciszy  jabłka,
nikt nie brał na poważnie
naszych poważnych zamiarów.
Sami protestowaliśmy
przeciw naszym słowom. Sami.
Żeby daleko nie szukać.




Będąc kartką papieru


Boję się
osamotnienia rąk,
świstu w płucach,
jakby wicher
wstąpił tam
i wypełniał ciało
jak przetartą walizkę.

Lęk zakrada się do moich wierszy,
z których każdy
jest moim dniem
i moją nocą.

Być może najważniejszym teraz
zadaniem jest tkać
kilim odwagi.
Kończyć i zaczynać.

Boję się siebie
będącego kartką papieru,
z której nikt i nigdy
nie odczyta ani jednego obłoku.




Kamień przy domu mojej babki


Przed domem mojej babki, domem
mojego ojca, już nie moim, wrastał w ziemię
kamień, fundament wszystkiego.

Bose stopy musiały
wbijać się w jego
twardy, skupiony na sobie, żywot.

Przeszkadzał czy pomagał
w biegu ku
furtce? Zielonej lub
czarnej, w zależności od chmur.

Jak wielu sprawiedliwych
na nim pobudowało namioty.  

Jego garb, wypolerowany
deszczem, śniegiem, podkarpackim
mrozem – nie powinien nikomu ciążyć.

Miasteczko za lasem
wciąż jest średniowieczne.
(My wyzbyliśmy się marzeń
o długowieczności).

Kamień nas dotyka,
przykrywa, wytęsknia.




List do Georgiosa
(II)


To już mój drugi list do ciebie, Georgiosie,
w którym jesteśmy obaj nierealni,

a to oznacza bliskość. Już idee,
którym tak wiele poświęciłeś wina,  

śpią zawinięte oliwionym płótnem.
Lecz wszystko z czasem wraca, zacny Georgiosie.

Może z wyjątkiem nas. Czyli widoków
zapamiętanych pod spotniałym czołem.

Wszyscy tak samo jesteśmy wyśnieni.
Weź pod uwagę ten fakt, gdy sandały

zanurzysz w pyle i ostrość kamieni
przywoła ból, ten grzech pierworodny.

Nie dbać o mody, powiadasz. I jest w tym
głęboka racja. Jakże wątłe słowa

w piachach kiełkują uczęszczanej drogi.
Więc co? Te miasta, których blask poraził

nasze do czerni już przywykłe oczy,
minąć nam przyjdzie, drogi Georgiosie?

Oto ma ręka szorstka od powietrza
wąskiej zatoki, gdzie cumują łodzie

rybaków, którzy na połów znów płynąc,
szepczą modlitwę o możność wyrzeczeń.

Teraz już sprawy jasne są przed nami,
dzień się rozbudził, wygnaniec nadziei.

Nad skorup mnogich schyleni mozaiką
układać je będziemy pod jastrzębia cieniem.




Figiec


Kiedy wrócił z wojny,
nazwali go Figiec.

Zalazł za skórę, widać,
tym pytaniem, jak idzie,
niczym austriacki proch
w tatuażu płynącym przez ramię  
jak Dunaj.

Zupełnie niedobity, przegląda stare gazety: 
delikatne pomarańczowo–brązowe płatki jak
skóra egipskiego kapłana; i nigdzie
nie znajduje
żadnej wzmianki o sobie.
Zagazowani, osądzeni,
automobile, rękawiczki, reklama pasty do butów.

A Figiec ukrywa się
w wiklinowym istnieniu,
kopule ocalenia,
podeszwie świata.




Boso


Do jej matki chodził,
a dom był na wzgórzu.

Więc buty zdejmował
wedle szarej wiśni.

Dalej na bosaka.
Jak przez ptasi sen.

Nazrywał orzechów:
prosto z ust do ust.

A dom był na wzgórzu.
Kwitły kalendarze.

Motor bliżej miasta
warczał niby pies.

Do jej matki chodził
z Ameryką w lędźwiach.

Niewiele wychodził:
błysk próchna w obłokach.

Kiedy zastygł wsparty
o pochyłość wierzby,  

czarny klucz poniosły
mocne dzioby kawek.




Młodzieniec z prowincji cierpi po odejściu ukochanej


Nic się nie staje,
bo się wydarzyło.

Takie same jak zawsze
są pochyłe dachy.
Także śnieżne wysepki marca – te same.

To „zawsze” jest tak przepastne,
że nikt nie dostrzeże
jego młodego bólu.

Z jednej sieni
w drugą
po błocie przemyka
ów cień – miłosny napój.

To dlatego jego mowa
gulgocze w nienawykłym gardle.

To dlatego
w wysokiej izbie na szczycie
kamienicy patrzy
jak odjeżdżają z jarmarku
wozy pełne owsa, zarzucone  
derkami jak zadowoleniem.

A tamto płynie lekko
przez stuletnie powietrze.

I on teraz
otwiera ciężkie okiennice,
wychyla się
i krzyczy jak dorodny kogut.




***

Gdy moim ciałem wstrząsał szloch


Gdy brała je w posiadanie myśl o rozkoszy, lecz nie sama


rozkosz Gdy brzuch mój był rozpłatany i zaszyty po chwili


Gdy byłem dniem i godziną, a potem czerpałem z nicości


Gdy jadłem, piłem, oddychałem dawną, tamtą mową


Gdy stałem bosy, a ziemia była zimna jak srebro


Gdy wynosiłem kosze pełne buteleczek po amerykańskiej aspirynie


Gdy byłem witrażem i przechodziła przeze mnie zielona światłość


dnia Gdy pragnąłem, byłem pojony i znowu pragnąłem


W grzechu, w stanie łaski, w końcu, na początku


W którym królestwie żyłem najpełniej?


W którym oddechu?




Krótki sen  


Tutaj, nad jeziorem, bezgłośna
śmierć żurawi, których kontury
brodzą jeszcze w rozpłomienionym
zmroku, umarłe. Kępy czarnego bzu  
osmalają brzeg, trzymany
kurczowo przez nas, żeby nie odpłynął.

Co stało się naprawdę,
a co nam dał
krótki, niespokojny sen,
zausznik burzy?  




Więźniowie pracujący przy torach na Kolejowej


Nie za mordercze, jak sądzę, przewiny
osadzeni – gdzie? w Wiśniczu? Rzeszowie? – 
drobne kradzieże, alimenty. Dziś solidarnie
słońce grzebiący w kamieniach
jak chowa się wodza albo bohatera, lub łódź,
lub wiosło. Ulica
ugięta od igliwia i śliska.
Czerń wchłaniająca ich i nas,
i budę, w którą wgryzły się już krety,
więc kierowca nie gasi
silnika, by zagłuszyć
ból, ten szczególny gatunek
najcichszej tęsknoty.




Inaczej niż jest



                                                            Tak dziki był to kraj, gdyśmy tu przyszli.

                                                          
Thomas Hardy, Domostwo



To wszystko musieliśmy
wykarczować i wcale nie było
tutaj tak jak jest.
Tarasy i staw, w którym dzieci
łowią chłód w dni lata
i żaby. Spójrz: tamto. I tamto. Również
to – dostrzegasz różnicę? Nawet
skrzyp drzwi jest nasz
i krata w oknie
wbita między jawę a sen.
Kapryfolium kwitnie; i czy to nie o tym
aby pisano wiersze? Możliwe.
Jedno mnie ciekawi
bardziej niźli świat odręczny:
czy tutaj umrzemy, schyleni
nad ziemią gruzłowatą, niełatwą?
Czy w szpitalnej bieli, dławiącej
jak pustka? Raz spłodzeni,
odżyliśmy znowu. I nasze dzieci
wzrosły. Trzeszczy podjazd
z desek pod końskim kopytem.
Pachnie pot zwierząt. Lato
wykuwa grotę w ciężkim powietrzu.
Nasze piersi unoszą się miarowo.
Nie wiem, dlaczego, lecz chcę, byś to wiedział,
powiedziała, gdy nad tą będziemy
lecieć niską ziemią.





List do Georgiosa (III)


Tyle pochłania nas, powiadasz, ziemia,
na ile godzą się morze i obłoki.

Cień jest zapłatą rzucaną im trojgu.
Starcza, dopóki nie stanie się nami.

Rozgrzana cudzym ciepłem poręcz domu
do wnętrz mnie wiedzie, przez płaską powierzchnię

map, które z piasku zlepione i śliny.
Wiatr dzwoni w uszach. Przez drzwi wyłamane

na chwilę choćby dostać się i stanąć
w obliczu tego, które odstąpiło.

Czy jesteś wiatrem? Albo czy ja jestem?
Tyle z nas, rzekłeś, drogi Georgiosie,

ile uniesie wiatr nad błotną ziemię.
Wolno autobus wspina się na wzgórza.  

Mrok kroi w dole chwiejną, suchą jasność,
głos tylko został, poniesiony nisko.





List do Georgiosa (IV)


Zima, Georgiosie, wieczna zima,
czyli ten sam znużony pejzaż,

który od lat znamy, a przynajmniej
od czasu naszej niemęskiej chwiejności.

Psy szczekają tak samo i znikąd
nie przychodzi oczekiwany. Natomiast

ręce grabieją inaczej, Georgiosie,
inna litania dobywa się z kości.

Zima powraca, wciska się w szczeliny.
Z saniami, solą, tęskną głową cukru.





Rozjechali się, rozeszli


Rozjechali się, rozeszli:
na Śląsk, do małych niskich domków
nad jeziorem Michigan.

W kraciastych koszulach,
w niedzielę pod krawatem, 
pachnący łąką,
w ubogich sutannach.

Łowią ryby, modlą się nad nimi,
wypuszczają z rąk.

Każdy jest nawiedzony: w słuchawkach
przedwojennych telefonów
słyszą głosy.

Całują się, kaleczą
o szorstkie policzki jak o słowa.
Obrzucają kolorowymi pocztówkami,
by nie było gorzko.

Nic ich nie zatrzyma
na drodze do wieczności.





By mogło się spełnić


Niemal nagi, nad brzegiem strumienia, jeśli
nie liczyć śmiesznej czapki wikinga. A jednak
niezawstydzony. Z czasem zejdę do wody,
która wygładza kamienie. Ile lat minie? Wiatr
niesie zapach psów. Rdzewieje późny
lipiec i słońce wtapia się w mięśnie.
Kiedy zdążę to opisać: miasto,
które za wzgórzem, dzielnicę
wypełnioną po brzegi kredensów wonią fabryki?
Lodowata woda przepoławia
chude ciało. Psi zapach
skowycze cicho, by nie budzić
późnej godziny. Niespokojne sny
tulą się do szarego sukna
na obcym podołku dolin,
zbyt dalekich, by cokolwiek mogło się spełnić.





List do Georgiosa (V)


Nie wypocząłem tutaj, zacny Georgiosie,
wszędzie ciepła woda, pogańskość palm, grejpfruty.

Po dnie ospale wędrują tu rybie
cienie, zupełnie jak odblaski ust.

Być może bardziej potrzebujemy
innej gorączki. Albo ochłodzenia.

Wieczorem muzyka, rano czytanie listów,
popołudniowe pijaństwo. Samiśmy sobie winni.

Nie wiem, co bardziej może bawić, Georgiosie,
niż myśl o naszym w tym wszystkim udziale.

Wznosimy bowiem katedrę o wieżach
strzelistych jak akt. Na pustynnym wezgłowiu.

Całkiem możliwe, że nikt nas nie znajdzie:  
ani nas, ani cienia w marmurowych falach.

Lecz udział w szukaniu godny jest pochwały.
Dlatego sam rozgrzeszam siebie, Georgiosie.





Tkliwość


Ze wzrokiem utkwionym
w napinające się mięśnie, bulgoczącą
krew, ale i w pewną tkliwość,
której nie sposób się wyrzec,
stawiałem pierwsze kroki. W misie
umyta twarz i ręce; góry w purpurowym
płaszczu. W zielonym doliny.
Zbyt łagodny dla siebie,
patrzyłem w swoją twarz,
chcąc ją spamiętać jak szatę
albo obraz.
Teraz, kiedy mogę powiedzieć:
nie udało się, czuję, że jestem lżejszy
o co najmniej jedno posłannictwo. Mój bieg
jest tańcem, tylko tańcem. Lecz tańczę
znów sam, na styku gór.
Na niskości. Morze stoi nade mną.
Morze odnajduje mnie jak kamienną rzeźbę.
Pochyla się nad moją tkliwością,
nad moim czułym pragnieniem,
jakby to była mała muszelka, rzecz.





Opuszczona wioska w górach, południe


Żyjesz tu, umarła, spokojnie
i samotnie.
Jak bezludna wyspa.
Jak wdowa bezpłodna.

Czerni ci poskąpili,
nie poskąpili zieleni.

Będą cię głosem uzdrawiać,
leczyć cię będą dotykiem
jak czarnoksięscy doktorzy.
Z tobą zejdzie w doliny
śnieg, który uniesie
twoje święte obrazy, twoje ostatnie deski
ratunku, twój złuszczony
naskórek.

Jeszcze uśmiechasz się
bezzębnymi ustami
domów dzieciństwa.  




Sprzedawca dywanów


Słyszę, jak mozolnie wspina się na swoje
piętro, otwiera drzwi. Przez chwilę
cisza porasta jego znoszone ubranie, potem ciężkie
buty rzucone na parkiet odłamują
kawałki idealnej bryły. Resztę
wyobrażam sobie: posiłek, migający
kanał z informacjami. W oknie
zakwita delikatna wskazówka pelargonii.
W dole dzieci poganiają jego starcze
lata. Wiek podchodzi do drzwi,
do gardła. Anteny tańczą
na płaskowyżach dachów i on
patrzy, mrużąc oko, jak
podglądacz w szatni baletnic.
Porównuje swoje bicepsy
z tęgimi kłębami chmur. Cóż właściwie
znaczy słowo „niekorzyść”? Wszystko
ułożone, posegregowane. Listy, narządy
wewnętrzne, młode grzechy pożądania.
Znowu głos, szczekanie psa,
szczęk króliczej klatki.
Szuranie nóg, gdy wychodzi. Idzie
przez podwórze, potężny,
jak przystało na sprzedawcę dywanów.
Kolejny raz odmawia drzewom,
chcącym wziąć go na ręce
niczym głos ptaka albo
radość wiosennego zmierzchu.





Popołudniowe owoce


Wychodzą z cienia, wchodzą
w dorosłość dnia. Ciepły
miąższ będzie odtąd
stygł w coraz bardziej gasnącej
ciszy. Popołudniowe owoce
gromadzą w sobie światło,
by poddać je nocy.




Nigdy się nie skończyło


Nigdy nie skończyło się to, czego
dotknęliśmy, idąc samotnie przez
spierzchnięte, idealnie proste ulice
wśród kołysania lamp, przejmującego
władzę zimna. (A więc złaknieni ciepła).
Ręce w kieszeniach, zaciśnięte
na zapalniczkach. Odchodziły
ostatnie tramwaje. Między nas
wciskały się skrzydła plakatów
reklamujących dostatnie życie. Nigdy
nie przestała istnieć ta wspólność,
którą wyśpiewać mogła tylko zima,
pędząca nas przed siebie
przez oczywistość ulic, nierealność
miłości, w mroźnej próżni.




Zdun


Swoją drogą, ciekawe,
jakże się nazywał. Nie znamy daty
śmierci, lecz umarł zapewne
lat temu kilka, kilkanaście
może, i zabrał do grobu
całą swoją wiedzę, talent,
nielichy pomyślunek. Mogło
wyglądać to, jakby zaciskał
w dłoniach miękkie piłki; tajemnica
przylegała do niego jak płat
skóry. Tymczasem
palą teraz we wszystkich
trzech piecach.
I idzie ciepło
z tamtego świata na ten,
z chłodu w chłód,
przez żółknące kafle pamięci.





Cios, na który nie był przygotowany


Odsłonił się fatalnie
w piątej czy szóstej rundzie.
A tamten zaś nie z takich,
co łatwo odpuszczają
błędy. Przećwiczył, widać,
niejedną sytuację.
Ogromny, mocny w nogach.
Doskoczył, zwinnie, szybko.  
I już po wszystkim. Niosą
na płaskich telewizorach
jak na noszach z połysków,  
tego, co nie miał szczęścia.
A my – co? Zbyt tchórzliwi,
by przyjąć godnie ciosy,
których czekaliśmy, wiedząc,
że takie są reguły.
Schyleni, żebrząc łaski,
przesypujemy ziarna.

A tamten, gdy już nieco
doszedł do siebie, spytany,
co będzie dalej, odrzekł:
„Pragnę się bić. To wszystko.
W każdym widzieć upadku
wzlot, który musi nastąpić”.
I do kamery patrzył
jednym jedynie okiem,  
w każdej sekundzie w świetle  
ogromniejącym jak miłość.





Z trzcinami nad sobą  


To w tamtych
glinnych korytarzach
chowało się najłatwiej; tyczki
grochu zdejmowały nam aureole
i zamieniały w płynące koliste obłoki.
Zresztą w pasiastych koszulkach
i tak wyglądaliśmy
jak ruscy marynarze.
(A potem skok do wody, żeby
klaskali podróżni z pociągu).
Płynęliśmy bez czucia,
z trzcinami nad sobą,
zanurzeni, lecz na powierzchni
tego wszystkiego,
co już nadchodziło
w pomruku burzy,
w ciężkim, granatowym śnie,
chłodne jak woda
w dzień św. Marka.




Melodia języka


Zafascynowany wyborem i rytmem,
bez lęku wszedłem w labirynt o miękkich

ścianach, suknem obitych, jaśminem,    
mleczem; w spis dni nieczytelnych  

i pragnień. Których doświadczamy
nadal? Tak jest. Wstaje słońce

i wiem, że muszę mówić.
Szeptać modlitwę u zbiegu  

dróg. Ten nakaz słoneczny
jest to melodia mojego języka.

W szerokości światła.
W cienkiej rozpadlinie deszczu.

strof
O mnie strof

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura