Wolność słowa, czy to pojęcie oznacza brak jakichkolwiek granic dla swobody wypowiedzi? Czy w słowie “wolność” wyraża się możliwość powiedzenia czegokolwiek komukolwiek i kiedykolwiek? Niezależnie od okoliczności, kontekstu, dobrych manier, lub też rodzinnych, lokalnych, narodowych czy ogólnoludzkich tradycji i obyczajów? Czy wolność słowa rzeczywiście nie ma granic?
Czy Ci którzy od kilku dni “Są Charlie Hebdo”, rozumieją wolność słowa jako dogmat absolutny, który niczym, nigdzie i przez nikogo nie powinien być ograniczany? Czy Ci właśnie obrońcy swobody wypowiedzi podobny status równie gorliwie pragną zagwarantować piewcom rasistowskich teorii wyższości jednej rasy nad drugą? Czy swoboda obowiązuje również sympatyków nazizmu, faszyzmu i antysemityzmu? Czy Ci wszyscy Charlie Hebdo w równym stopniu pozwolą swobodnie drwić, w identycznie niewybredny sposób, z homoseksualistów, czarnoskórych bądź żydów?
Czy fala krytyki, która przelała się wśród części środowisk artystycznych po odwołaniu koncertu Behemoth w Poznaniu, byłaby równie silna, gdyby odwołano koncert (również biletowany, również przeznaczony dla osób świadomych na jaką sztukę się piszą itd.)
np. wojujących rasistów o narodowo socjalistycznych upodobaniach?
Czy jest różnica między jawnym wyszydzaniem, potępianiem i obśmiewaniem ludzi ze względu na ich religię, a identycznymi praktykami czynionymi względem ludzi objętych wspólnotą pochodzenia, narodowości czy koloru skóry? Czy gdyby “Charlie Hebdo” przedstawiał obleśne satyry względem niepełnosprawnych lub chorych osób, z taką samą siłą wielbiciele “wolności słowa” tytułowali by samych siebie jego nazwą?
Jeśli nie, to trzeba drodzy Państwo stanąć w prawdzie i powiedzieć jak jest. Trzeba wyraźnie podkreślić, że zależy wam na swobodzie atakowania, poniżania i paszkwilowania np. religii i ludzi wierzących, ale w razie ataku wymierzonego w grupę ludzi ze względu na łączącą ich odmienną orientację seksualną, wolność słowa ma być stanowczo ograniczana, tego rodzaju wypowiedzi muszą być surowo karane a państwo i opinia publiczna powinna prewencyjnie zapobiegać podobnym “incydentom” w przyszłości. Jeśli nie akceptujecie wypowiedzi osób o odmiennym światopoglądzie, to nie róbcie z siebie idiotów i hipokrytów, wydzierając się o konieczności obrony wolnego słowa. Powiedzcie otwartym tekstem, że chcecie wolności tylko dla siebie, a dla reszty rózga na gołą dupę. Przynajmniej bądźcie prawdomówni.
Czy to aby nie dzisiejsi obrońcy wolności słowa utworzyli hasło tzw. “mowy nienawiści” czy “kłamstwa oświęcimskiego”, aby piętnować i penalizować osoby posługujące się takim właśnie zakazanym środkiem wyrazu? Jeśli z kategorii “wolnego słowa” wyłącza się jakieś hasła, poglądy, tezy, czy nawet badania naukowe, to czy można w dalszym ciągu mówić o jakiejkolwiek wolności? W tym przypadku należy raczej mówić o wolności słowa dla wybranych, dla osób wyjątkowych, stojących ponad tą mniej wartościową resztą, której swoboda wypowiedzi nie powinna przysługiwać.
Jeśli obrońcy “Charlie Hebdo” powiedzą wprost, bez ogródek i wycierania sobie gęby szlachetnymi hasłami wolności słowa, że oni w ramach tej wolności mogą obrażać ludzi z kategorii X ale innym, w ramach tej samej wolności nie wolno obrażać ludzi z kategorii Y, to przynajmniej będą uczciwi wobec samych siebie i opinii publicznej. Wtedy możliwa będzie dyskusja oparta na faktach i prawdziwych kontekstach, a nie jak do tej pory na iluzjach i propagandowych hasełkach. Tylko czy “wolność słowa” pozwoli na prowadzenie takiej dyskusji? Wydaje mi się, że ciężko będzie znaleźć grupy społeczne czy nawet pojedyncze osoby, które wolność słowa definiują przez pryzmat wolności absolutnej. Pojęcie to, raczej na pewno na tym lub innym etapie, prędzej czy później, ale znajdzie chętnych do jego ograniczania, do korekty i cenzury. I z faktem ciągłej przepychanki między zwolennikami różnymi postaw życiowymi, próbami ograniczania wolności lub narzucania własnego stanowiska należy się pogodzić, należy to w jakiś sposób zaakceptować, ponieważ wprowadzenie absolutnej swobody i niezależności w głoszeniu poglądów jest w ludzkim wymiarze nie do osiągnięcia. Wojna w obronie wolnego słowa to raczej wojna między poszczególnymi grupami świadomymi wspólnoty interesów: prawicy i lewicy, wierzących i ateistów, socjalistów i kapitalistów itd.
A dlaczego nie jestem “Charlie Hebdo”? Bo obleśne, prymitywne i paszkwilanckie karykatury zamieszczane w tej gazecie, nie mieszczą się w moim poczuciu estetyki, dobrego smaku, szacunku wobec człowieka, a tym bardziej w ramach poczucia humoru! Nie śmieszy mnie satyra, której jedynym pomysłem na samą siebie jest próba przesunięcia jeszcze dalej granicy chamstwa i prostactwa w przestrzeni publicznej. Dlaczego nie jestem Charlie Hebdo? Ponieważ istotną sprawą jest skład osobowy tych, którzy Charlie Hebdo właśnie zostali, polityków dających wyraz sprzeciwu i oburzenia w trakcie marszu w obronie wolności słowa. Ich historia pokazana w internetowych memach nie pozostawia cienia wątpliwości, jakie wstrętne i obłudne postaci brały w nim udział. Nie czuję żadnej wspólnoty z tymi kreaturami, nie popieram ich niemoralnych dwulicowych postaw, żadna wspólna sprawa nas nie łączy. Uważam, że istnieją pewne wspólne wartości, przynajmniej na poziomie podstawowym, które powinno się szanować i których nie należy łamać. Wartości, które pozwalają nam godnie koegzystować z resztą społeczeństwa. Dlatego nie jestem Charlie Hebdo. To nie jest tak, że nie istnieją żadne normy ustalone tradycją, obyczajem, dobrym smakiem czy szacunkiem. Istnieją, bo przecież nie witamy się z koleżanką z pracy wyzywając ją od ku...wy, w debacie publicznej nie godzimy się na wulgarne wyzwiska, piętnujemy tych, którzy opowiadają o innych fałszywe plotki, nie godzimy się na nieuzasadnioną przemoc. Normy zatem są. Często akceptujemy taki stan rzeczy, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. I jeśli ktoś poza te normy wykracza, na siłę próbuje przesunąć granicę, powinien liczyć się z reakcją, która również poza te normy i granice wykracza.