Sylwia-Milczarek Sylwia-Milczarek
712
BLOG

Opowieść Bożonarodzeniowa

Sylwia-Milczarek Sylwia-Milczarek Rozmaitości Obserwuj notkę 8

 

Opowieść Bożonarodzeniowa

Jest to opowieść o trzech ludziach. 

Pierwszy z ich, John jest śledczym na jednym z wydziałów londyńskiej policji.

Zajmuje się rozwiązywaniem zagadek kryminalnych. Kiedyś myślał, że będzie jak porucznik Colombo lub Sherlock Holmes. Rzeczywistość była inna: twarda, ciemna i ponura.

Drugi z nich, to Bob, wywiadowca terenowy, policjant, który wmieszał się w środowisko kryminogenne i prowadzi jego infiltrację.

Trzeci z nich, to bezdomny.

Tego zimowego dnia, w przeddzień wigilii Bożego Narodzenia, tuż przed skończeniem dyżuru, wezwano Johna do szpitala. Do bezdomnego denata, na którego ktoś napadł i ciężko go pobił.

Rutynowa sprawa. John nawet trochę się ucieszył, kiedy w szpitalu odkrył poruszenie. Lekarze, pielęgniarki, pracownicy techniczni… wszyscy komentowali dziwny przypadek, nigdy wcześniej nie zanotowany w historii szpitala.

Być może – pomyślał John – trafiła mi się wreszcie jakaś poważna sprawa. Taka z filmów, taka godna artykułu w poczytnych gazetach. 

Dla detektywa nie ma nic bardziej ponurego niż zajmowanie się sprawą , która nie robi na nikim wrażenia. Pozostawia świat doskonale obojętnym na wszelkie wysiłki zmierzające do ujawnienia „wszystkich okoliczności”.

Ktoś to musi robić – mówi sobie wtedy John – taka praca. Ale fajnie by było od czasu do czasu, albo chociaż raz, trafić na coś niezwykłego. Na prawdziwą sprawę.

Pobity bezdomny, w czasie operacji ocknął się na stole, spojrzał na lekarzy , a w jego wzroku było coś takiego, że lekarze zamarli jak zahipnotyzowani, uśmiechnął się, a był to uśmiech tak głęboki i słodki, że zamarli jeszcze bardziej już nie tylko zahipnotyzowani ale i zauroczeni i powiedział: udało mi się. 

Zaraz potem aparatura zanotowała, że włóczęga odszedł w niebyt.

 Lekarze byli wstrząśnięci. Nigdy nikt tak się nie zachował na stole operacyjnym. 

To właśnie  spowodowało, że wieść o dziwnej śmierci rozeszła się po szpitalu błyskawicznie. 

Udało mu się… ale co? 

Pewnie kogoś zamordował, okradł, zgwałcił i zakopał, uciekł w śmierć  przed wymiarem sprawiedliwości. 

Być może odpowiedzialny był za gwałty, ostatnio nękające miasto? A może okradł sklep i ukrył łup?

Johna ogarnęło zawodowe podniecenie. To sprawa, na którą tak długo czekał.

Jeden martwy bezdomny – mówiło mu jego doświadczenie podszyte aspiracjami rozwiązania wielkiej zagadki – to niby nic nadzwyczajnego, ale warto zbadać co też typ miał na myśli mówiąc „udało mi się” .

John wiedział od czego zacząć. Z samego rana ruszył w miasto, przy okazji uruchomił Boba, wywiadowcę terenowego aby zasięgnął języka w sprawie. 

- To George – dowiedział się od pierwszej grupy bezdomnych, która obejrzała zdjęcie denata .

Trochę rozczarowany tak szybką identyfikacją, sięgnął po notatnik.

W środowisku bezdomnych uchodził za samotnika ale pogodnego. 

Szwendał się „od zawsze” to tu, to tam – mówili bezdomni jeden przez drugiego z chęcią udzielając informacji  – z burym kundlem, na którego wołał „George junior”. 

Matka prostytutka chyba, oddała go do sierocińca – opowiadali skarżąc się między słowami i na swój parszywy los – nie skończył szkoły, bo jak? 

A ponieważ nie miał wykształcenia, to i pracy znaleźć nie mógł, chodź pewnie próbował – tłumaczyli John’owi – bo kto chce tak żyć, od schroniska do schroniska, raz na tydzień krótki prysznic, bieda i zimno.

John kiwał głową znad swojego notatnika. Uśmiechnął się do siebie skrycie i z przekąsem.

 Od dawna wiadomo, że kto-jak-kto ale bezdomni biedni nie są. Zarabiają chyba więcej niż John.

 Dobry żebrak potrafi uzbierać 100 funciaków dziennie, co daje sumkę 15 tysięcy funtów rocznie. Można więc i chatę wynająć i dobrze się najeść i wymyć. 

Oni po prostu nie chcą, ci bezdomni, bo wolą forsę przepijać czy wywalić na narkotyki. 

Bezdomni są z własnego wyboru.

„A ja uskładałem w tym roku tylko 3 tysiączki na prezenty dla żony i synka” – rozmyślał John przy okazji  notatek poddając się mimowolnie ogólnemu nastrojowi narzekania i użalania się, jaka panowała wśród bezdomnych. 

- Pił? – pyta fachowo John ciągle węsząc z nadzieją dużą sprawę.

- Do ust alkoholu nie brał –odpowiadają.

- Nie pił, nie brał, to co robił z kasą? – pyta ironicznie.

 - Chyba kobietę miał – odpowiada taki trzeźwiejszy na twarzy z namysłem, widać, że kwestia użebranej przez Georga kasy nagle go zainteresowała – bo zabawki kupował. Dla dzieci.

John się roześmiał.

- Kobiecie się kupuje perfumy, ciuchy – wytłumaczył – zaprasza do restauracji itd. Zabawki to się kupuje żeby zrobić wrażenie na jej bachorze, za jakieś – no góra – 5 funtów, nie?

- No tak – przyznaje bezdomny – a gdzie reszta ?– zastanawia się chciwie. 

Głupi chyba trochę był – mówi inny - bo kiedyś stał przed ciastkarnią, na pączka miał ochotę. Ślinił się jak świnia na tego pączka – opisuje z niesmakiem- to mu mówię: „kup go sobie, kretynie, masz z 20 funtów w kieszeni”, a on na mnie patrzy i tak do mnie: „zbieram na coś, co mnie nakarmi na resztę roku”.

„Szlag by to” – myśli John i zamyka notes .

Wszystko jasne. Nie będzie wielkiej sprawy. John upewnił się jeszcze tylko co do tak zwanych cech osobowych. I tak wiedział, co odpowiedzą.

-Zgwałciłby, okradł, zamordował? – pyta.

- Nigdy w życiu – odpowiada zgodny chór – George muchy by nie skrzywdził – dopowiada jeden z gromadki.

John żegna się z bezdomnymi oschle.

„Wszystko jasne” –myśli, wracając „na wydział” – „głupek zbierał na lepszą przyszłość. Ktoś wiedział o majątku Georg’a, pewnie typ śledził bezdomnego, kiedy ten wracał z banku z oszczędnościami, może chciał wynająć mieszkanie i skończyć z tym szwendaniem się,  może chciał wyjechać, grunt, że typ go napadł, pobił i okradł. Koniec sprawy. ‘Udało się’ pewnie oznaczało, że Georg’owi padło na mózg i myślał, że jest już we Francji albo w mieszkaniu”.

Jeszcze tak trochę, dla formalności, John zajechał do okradzionego sklepu , popytał, czy nikt tu nie widział wcześniej Georg’a. Nikt nie widział.

„Na wydziale” porównał jego fotografię z pamięciowym rysopisem zgwałconych kobiet. Rysopis ani trochę nie pasował do Georg’a. 

John westchnął i wyszedł z komisariatu. Ogarnęło go zniechęcenie, poza tym dzisiaj i tak pracował „poza” formalna służbą. Miał wolne, ale chciał rozwiązać naprawdę wielką sprawę. Choć raz w życiu.

 Postanowił zrobić prezenty na dzisiejszą kolację wigilijną. Poszedł do banku, z ciężkim sercem wypłacił 3 tysiące funtów. Wolał płacić gotówką, nie lubił kart kredytowych. Zawsze potem się gubił w wyliczeniach, ile kupił i gdzie i w końcu: czy coś jeszcze zostało?

Po drodze do centrum handlowego spotkał się z Bobem, wywiadowcą terenowym.

Wywiadowca terenowy potwierdził personalia bezdomnego.

Bob, podobnie jak John, przypuszczał, że żadnej wielkiej sprawy tu nie ma, po prostu gość składał pieniądze, wypłacił je i dostał w łeb.

Pogadali jeszcze trochę o tym i owym, bo John tracił zainteresowanie Georg’em. 

W końcu to tylko jeszcze jeden brudny bezdomny.

 Bob opowiedział mu o aferze, jaką wczoraj zrobił jego syn w swoim przedszkolu. 

-Chodzi o tego bogatego filantropa – tłumaczył Bob – od 10 lat ktoś zostawia pod drzwiami przedszkola wielkie wory prezentów, za jakieś 20 tysięcy funtów.

- Słyszałem – odpowiada grzecznie John powoli się zastanawiając jak spławić Boba, któremu najwyraźniej zebrało się na pogawędkę – gazety o tym pisały.

- Nie przyszedł – powiedział Bob z zawodowym namysłem w głosie – pierwszy raz od 10 lat. 

- Pewnie zbankrutował – odrzekł John – w końcu szlag trafia całą gospodarkę. Bogaci też obrywają.

- Odwiedzał jeszcze 3 przedszkola – ciągnął Bob patrząc uważnie na kolegę – zostawiał 20 tysięcy funtów w każdym przedszkolu, zabawki z najwyższej półki. Dwa dni prezenty znaleziono w jednym z przedszkoli. Przedwczoraj w drugim. Wczoraj… nic. Kiedy mały nie dostał prezentu wpadł w histerię. Musiałem kupić coś naprawdę ekstra.

Oboje się zastanowili. Johna przeszedł zimny dreszcz. Coś im podpowiadało, jakby z głębi duszy, że…

- To niemożliwe – odpowiedział John choć Bob o nic nie pytał, tylko tak dziwnie spojrzał – to tylko bezdomny włóczęga. Skąd by miał 60 tysięcy funtów, rok w rok, przez 10 lat?

- Może to czubek – rozmyślał na głos Bob – zwariowany ekscentryk. 

- Myślmy logicznie – zaoponował bez przekonania John – te sprawy łączy tylko to, że tamten biedak umarł, a twój syn nie dostał drogiej zabawki, bo milioner tym razem nie przyszedł.

Ale oboje , tym swoim policyjnym instynktem wyczuwali, że coś jednak te sprawy łączy.

Pośpiesznie wrócili więc „na wydział”. Obejrzeli  rzeczy osobiste Georg’a zabezpieczone po jego śmierci.

Kurtka, brudne spodnie, podkoszulka, polarowa, stara bluza, medalik ze świętym Mikołajem.

- 12/34/45  Melton Street – przeczytał Bob widniejący na odwrocie medalika napis – jedźmy tam.

John zgodził się bez słowa. Na Melton Street znaleźli słupek oznaczony tym napisem.

- Ktoś tu wczoraj kopał – powiedział John, a Bob bez jednego słowa poszedł do samochodu po niewielką , składaną saperkę.

Wykopali puszkę. Znaleźli w niej 17 tysięcy funtów i trzy pomięte kartki papieru. 

Na dwóch z nich widniała przekreślona ukośnymi kreskami lista prezentów wraz z adresami przedszkoli, które je dostały. Na trzeciej widniała nieprzekreślona lista prezentów i adres przedszkola, do którego uczęszczał syn Boba.

Wrócili z tym wszystkim do samochodu i przez dłuższy czas patrzyli przed siebie w całkowitym milczeniu. Bob zapalił papierosa. Drżały mu ręce.

- K… wa – powiedział John – zabrakło skurczybykowi 3 tysiące funtów.

Bob nie odpowiedział, palił nerwowo papierosa i rozglądał się wkoło.

John nagle wyjął z kieszeni 3 tysiące funtów swoich oszczędności  i włożył do puszki. Bob wyrzucił papierosa na chodnik, przez otwartą szybę samochodu. Ruszyli.

Nie mówiąc do siebie ani słowa pojechali do najbliższego centrum handlowego i kupili wszystko jak leci, zgodnie z listą prezentów Georg’a.

 Wybrali losowo sierociniec, postawili wór z prezentami pod drzwi, zadzwonili i schowali się w krzakach uśmiechając się do siebie jak małe dzieciaki, które właśnie robią niezłego psikusa.

Paląc papierosy, ukryci w krzakach, obserwowali z narastającą radością, jak Georg przez 10 ostatnich lat, wszystko, co się potem wydarzyło. 

Okrzyki niedowierzania, wybuchy radości, podniecone niespodziewanym darem podniesione głosy osieroconych dzieci.

Czuli się wspaniale. 

W zasadzie – pomyślał John – nigdy wcześniej nie czułem się tak wspaniale.

Ale, że byli to twardzi ludzie postanowili o tym nie mówić. Po godzinie nasłuchiwania radosnych odgłosów z sierocińca wycofali się skrycie, niczym komandosi i wrócili do samochodu.

Wskoczyli jeszcze na „małą kawę”, żeby ochłonąć, choć – prawdę mówiąc – wskoczyli „na jednego browca”.

Co można im wybaczyć, mimo, że byli stróżami prawa.

- Jedno mnie tylko zastanawia w tym wszystkim – odezwał się nagle John – co on miał na myśli, mówiąc tuż przed śmiercią: „udało mi się”?

Bob nie odpowiadał. Patrzyli więc w milczeniu na fotografię świętego Georg’a.  Johna wtem olśniło. 

- On się uśmiecha! – powiedział ze zdziwieniem – nie zauważyłem tego wcześniej! Widzisz, on się uśmiecha!

Zmarły Georg faktycznie się uśmiechał na tej fotografii. Wyglądał na szczęśliwego.

- Wierzysz w Niebo, Boga? – zapytał cicho Bob.

John wzruszył ramionami. 

- Idę – odpowiedział niepewnie i dokończył jednym haustem swoje piwo – żona i syn czekają.

Bob bez słowa dokończył swoje i wyszli przed pub.

- Wesołych świąt, John – powiedział Bob.

- Nawzajem, Bob – odrzekł John.

Stali jeszcze przez chwilę, nie wiedząc, czemu nie mogą się rozejść. Jakby trzymała ich w tym miejscu jakaś niewidzialna siła.

- To co… za rok? Zrobimy tak samo? – zapytał Bob nieśmiało.

- Tak – odrzekł John.

Roześmieli się. Teraz już mogli odejść. Oboje to poczuli. George chciał, aby to właśnie oni kontynuowali jego dzieło. Uścisnęli sobie dłonie i rozeszli się w przeciwne strony.

Nagle John odwrócił się w stronę niknącego w tłumie Boba.

- Bob! – zawołał.

Zobaczył jak Bob odwraca ku niemu swoją zwalistą sylwetkę. Na jego twarzy malowało się pytanie.

- Wierzę! – krzyknął.

Bob uśmiechnął się. Pomachał mu ręką z daleka. Odwrócił się i rozmył się w tłumie.

John wsiadł do samochodu. Przyglądał się jeszcze przez chwilę londyńczykom przemierzającym ulicę.

Spojrzał na swoje odbicie w lusterku. Spoglądała na niego pogodna, odprężona, wesoła twarz.

- Masz swoją wielka sprawę – powiedział John do swego odbicia – bo, to była, stary byku, naprawdę wielka sprawa. Największa, jaką mogłeś dostać do rozwiązania.

Koniec.

P.S.

Opowiadanie jest zainspirowane faktami. Rzeczywiście, istniał George, który żebrał na prezenty dla dzieci z sierocińca. Zamieniłam sierociniec na przedszkole, żeby wprowadzić jakoś syna Boba do akcji.

Rzeczywiście na szyi Georg’a znaleziono medalik z napisem 12/34/45  Melton St.

Rzeczywiście odkryto tam puszkę z 17 tysiącami funtów i policja przeznaczyła je na zakup prezentów, których nie zdołał zrobić Georg.

Rzeczywiście, któryś z policjantów dorzucił tam swoje 3000 funtów.

Rzeczywiście Georg zmarł w efekcie ciężkiego pobicia ze słowami: „udało mi się” i uśmiechem, na stole operacyjnym.

I rzeczywiście, ktoś obecnie podrzuca prezenty londyńskim sierocińcom.

Sylwia Milczarek

 

 

 

Jestem silną, niezależną kobietą, która ma swoje zdanie i zamierza je wyrażać

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości