Tomasz Czarnoruski Tomasz Czarnoruski
203
BLOG

W poszukiwaniu Białej Rusi (2)

Tomasz Czarnoruski Tomasz Czarnoruski Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Wstał słoneczny i ciepły dzień. Tylko kałuże i poszarpane namioty świadczą o nocnej burzy. Suszymy rzeczy, pakujemy się i wyruszamy na spotkanie nowych krajobrazów. Rzeka radykalnie zmienia swoje oblicze wpływając pomiędzy wzgórza i lasy. Cieszymy nasze oczy po monotonii poprzednich dni. Sielankę przerywa widok na prawym brzegu - oto skutki wczorajszej nawałnicy – mała polanka zabarykadowana świeżo połamanymi drzewami. Jasną bielą biją sterczące w górę strzaskane sosnowe komle. Ze zgrozą zauważamy, że w tym miejscu było pole namiotowe... - między skłębionymi konarami stoi tablica informacyjna, ławeczki… Dzięki Bogu, że wczoraj rozbiliśmy obóz pół godziny wcześniej…

Płyniemy dalej. Co raz zza zakrętu wyłania się piaszczyste osuwisko. Z podmywanego zakolem rzeki brzegu zsuwają się wykroty. Zmienia się też woda. Powoli ginie brunatny, bagienny odcień Polesia i woda robi się przejrzysta, wręcz prowokująca do kąpieli.
A z kąpieli chętnie korzystamy. Piaszczyste łachy stają się do tego idealnym pretekstem. Tylko parę ostrych pociągnięć wiosła i kilka łódek jedna obok drugiej osiada na piasku. Woda jest tak ciepła, że wchodzi się do niej bez specjalnej celebracji…
Trudno jest płynąć pod prąd. Cały wysiłek ramion zdaje się na marne. Stoję w miejscu. Jeszcze jedna próba i… znów z mizernym skutkiem…
Za chwilę pływamy już z prądem, najczęściej po głębinie wzdłuż podmywanego brzegu, wracamy zaś drugą stroną rzeki – po piaszczystej płyciźnie lub po piaskowej łasze. Innym razem wychodzimy na wysoki podmyty brzeg i wracamy pieszo. I tak wiele razy…
Czujemy się tu nadzwyczaj dobrze. Jakbyśmy byli w takiej trochę innej Polsce…
Dopływamy wreszcie do pierwsze większej wsi – ma swojską nazwę - Wólka. Jest sklep, czyli to o co nam najbardziej teraz chodzi. Trzeba uzupełnić zapasy wody, chleba, sprawdzić, jakie mają tu piwo… Trochę kłopotu z wyjściem na brzeg, bo brzeg dosyć zabagniony, bez dobrego podejścia…
Wychodzimy na coś w rodzaju placyku – chociaż dziś to bardziej pastwisko. Idealne miejsce dla gęsi i krów… Być może dawno, dawno temu było to miejsce przystani (wszak Szczara należała kiedyś do ważnych rzek spławnych). Placyk przechodzi w jakoś dziwnie szeroką ulicę. Drewniane domki po obu stronach. Takie same, jak u nas na Sokólszczyźnie. Przed każdym domem – obowiązkowa ławeczka. A na ławeczkach – babcie w obowiązkowych chustkach. Pytają skąd my? - My z Polski… Uśmiechają się życzliwie. Jedna z nich powie koledze:
- „Jak wasz prezydent zginął, to my płakali…”
Gdzieś dalej na podwórzu coś jakby wojskowa ciężarówka. Obok paru żołnierzy. Kolega zapytał, czy może zrobić zdjęcie? – Tak, może. Gdy zaczął fotografować z chaty wyskoczył  dowódca. Zaczął wrzeszczeć
- „Szto ty wajennuju tiechniku fotografirujesz? A ruk u tibia nie łamali?”.
Dobrze, że skończyło się na słownym łajaniu, gdyż połamanymi rękoma wiosłować trudno…  I tak to jest na tej Białej Rusi. Z jednej strony babcie płaczące nad losem Kaczyńskiego i poległych Polaków, a z drugiej strony „wajenny”, który by "ruki" łamał...
Wychodzimy na kolejny „placyk” z którego wybiegają ze trzy uliczki. Idziemy jedną z nich – przekraczamy szosę. Dalej po drugiej stronie pojawia się coś na kształt rynku – wolna przestrzeń wymiarów około 100 na 100 metrów, zdaje się że gdzieś z brzegu uwiązany koń... Na skraju parę domów, po drugiej stronie jakaś stodoła. Przy „rynku” sklep, a raczej „magazin”… Cicho, spokojnie, czas się coś jakby zatrzymał…
Układ ulic nie wygląda na wiejski. To musiało być kiedyś miasteczko… Miejsce tętniące życiem, przy ruchliwej wodnej arterii…
Dalej przy samej drodze dwa drewniane krzyże. Jeden prawosławny i jeden katolicki. Stoją zgodnie -  jeden obok drugiego. Krzyże takiego samego kroju, spod tej samej ręki. Takie krzyże stoją tu od wieków - ramię w ramię...
Innym razem wysiadamy na lewy brzeg. Trochę kąpiących się dzieci. W oddali za rozległymi pastwiskami – wieś. Idziemy na zakupy i po wodę.  Jesteśmy coraz bliżej, już wchodzimy do wsi, już przekraczamy główną drogę... Po drugiej stronie – sklep. Jedna strona drogi, ta od strony rzeki, to drewniane, pamiętające pewnie polskie czasy chatki. Po drugiej stronie stoją nowe domy zbudowane z białej cegły. W sklepie sporo ludzi. Swoim przyjściem wywołujemy pewne zamieszanie. Polacy? A skąd? Od rzeki? – „Prypłyli na bajdarkach?”. Pytają ze zdziwieniem i niedowierzaniem…
- „A u nas tu wiele Polaków. I ja Poliaczka i ta, o ta! - też Paliaczka”.
Polacy nie mówią tu po polsku. Polak, to przede wszystkim katolik.  Chcemy nabrać wody (mamy ze sobą puste baniaki). Kiedy kończymy zakupy spod okna podnosi się staruszka. Wiedziała, że szukamy wody, więc na nas poczekała… Koło jej zagrody jest studnia, czyli „kołodiec”- podobno z bardzo dobrą wodą. Idziemy chętnie, bo to niedaleko... Kobieta po drodze opowiada, że po drugiej stronie ulicy jest woda z „truby”, czyli z rury, ale niedobra… (krzywi się tutaj stosownie…). A te nowe domy, to „Łukaszenkowe”. Łukaszenko wdrażał program zatrzymania ludzi w kołchozach. Ci, którzy zostali, dostawali domy. Ale Sasza mówi, że i tak nie pomogło… Wsie rzeczywiście są tu wymierające, pełne starszych ludzi… Młodzi po prostu wzięli i uciekli do miasta…
Jesteśmy przy studni. Wiadro powoli  jedzie w dół. Za moment dosięga już lustra wody (mącąc przy tym odbicie naszych ciekawskich głów). Korba w ruch, szczęk łańcucha i wypełnione wodą wiadro dziarsko zmierza ku górze. Woda jest czysta i zimna – taka, jakiej tu szukaliśmy…. Pod daszkiem studni stoi „krużok”, czyli po naszemu – kubek - więc, każdy kto chce, może się wygodnie napić. Tuż obok drewniana brama do starego gospodarstwa. A za nią skromna chatka, drewniany chlewik, mały sad... Gdzieś z drugiej strony szczeka pies (a może to zwykła „sabaka”…?).
 Za chwilę przy bramie pojawia się starszy mężczyzna. Okazuje się, że to mąż naszej znajomej. Oboje są tutejsi – prawosławni… Łatwo zawiązuje się rozmowa. Mężczyzna pamięta jeszcze polskie czasy - chodził do polskiej szkoły jeszcze w roku 1940. Krótko napomyka o wywózce Polaków przez Sowietów. Potem przyszli Niemcy. Zgonili wszystkich do stodoły, kobiety ze strachu popadały na ziemię. Zaczęli strzelać, ale dzięki Bogu, nad głowami. W porę przejechał jakiś oficer, kazał uciekać, zostali uratowani…
Przychodzili też partyzanci. Różni partyzanci. Człowiek kładł się spać i nie wiedział, czy wstanie… A Polacy? – Tak, mieszkali, później wyjechali...
„U nas try doczki u Minsku żyjuć”. Jedna wyszła za Polaka. „Pijanica chalerny…”
- A córki przyjeżdżają? Tak, przyjeżdżają, przyjeżdżają…
Mężczyzna ma blisko 80 lat. Żona żartuje, że jeszcze rozgląda się za młodszymi… Śmiejemy się wszyscy. Dobrze widzieć takie stare, zgrane, chociaż przekomarzające się małżeństwo… Żegnamy się. Na odchodne dostajemy jeszcze jabłek… Życzą nam dobrej podróży... Kobiecina już odeszła. Jeszcze chwilę rozmawiam z mężczyzną sam na sam. Jest to jedno z tych ważnych spotkań. Właśnie dla nich warto było tu przyjechać. Na koniec daję mu drobną pamiątkę - obrazek Jezusa Miłosiernego. To z Wilna… Mężczyzna krótko się przygląda i już wie, poznaje… wzruszony nabożnie go całuje i chowa... Rozumiemy się bez zbędnych słów. Zostawiam tych tutejszych Samarytan i gonię naszych. Czas odpływać, chociaż chciałoby się tu jeszcze zostać… Podtrzymać tę sąsiedzką rozmowę, tak brutalnie przerwaną przez ostatnią wojnę…

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości