Tomasz Dabrowski Tomasz Dabrowski
106
BLOG

Świadkowie

Tomasz Dabrowski Tomasz Dabrowski Teatr Obserwuj temat Obserwuj notkę 1
Nasza mała stabilizacja


      To sztuka Różewicza, którą co jakiś czas oglądam. W teatrze TVP, wystawiona w 1963 roku przez Hanuszkiewicza. Pozornie to teatr nieledwie bulwarowy, czyli coś à la Muzyka lekka,łatwa i przyjemna. Porusza Różewicz w niej kwestie podstawowe - skarlenie naszych ambicji, przyziemność życia i atrofię wyobraźni,także etycznej. Może nawet przede wszystkim etycznej, a dopiero potem umysłowej. Czy to my żyjemy czy też nasze organizmy wymagają przeżycia - i wobec tego nasze przystosowanie do istniejących warunków jest takie,jakie dyktuje nam fizjologia? Maslow pół wieku temu określił te potrzeby jako potrzeby nutrytywne. Czyli te same, którymi powodują się łosie i wszystkie zwierzęta niższe od nas.

Różewicz w scenach trzech swej sztuki pokazuje jednak, iż nasze wynoszenie się ponad stan natury jest uroszczeniem najczęściej, pozbawionym niestety uzasadnienia. Nie mamy, a tylko miewamy uczucia wyższe. Żyjemy chwilą tylko, rejestrujemy zmysłami otoczenie, ale nie wywiera to żadnego wpływu na nas samych. Uważamy, że to mało ważne, a na pewno obojętne dla naszego życia, niegodne najmniejszego zainteresowania. Tak samo,jak goście zgromadzeni na weselu w Bronowicach - niech na całym świecie wojna, byle Polska wieś spokojna. Nic się od 124 już lat od tego wesela nie zmieniło. Nadal pospolitość skrzeczy,, a tu pospolitość  tłoczy, włazi w usta,uszy,oczy...

Tylko gdzie są ci, o których pisał Wyspiański, 

„duch się w kazdym poniewiera,

że czasami dech zapiera;

tak by gdzieś het gnało,gnało,

tak by się nam serce śmiało

do ogromnych,wielkich rzeczy”

Uczucia wyższe, metafizyczne, o których pisał trochę później Witkacy, zanikły zupełnie. I właśnie o tej naszej atrofii umysłowej i moralnej  traktuje sztuka Różewicza.

Niedługo po jej wystawieniu dorastałem dopiero. Mój kolega ze szkoły został sam w domu na Wielkanoc, bowiem rodzice wyjechali na objętą placówkę dyplomatyczną. W szkole zbliżyło nas zainteresowanie teatrem, jego rodzice zabrali go nawet na Karierę Arturo Ui, od której to roli Łomnickiego teatr pochłonął go całkowicie. Nasze domy rodzinne były podobne, zamożne i inteligenckie od dawien dawna, ale w rzeczywistości - jak się okazało - całkiem różne. Jego rodzina to żydzi Frankiści, uszlachceni w dobie Sejmu czteroletniego. Ale tradycja domu żydowskiego była inna niż polskiego: rodzice żyli dla swych dzieci, uważając widocznie, że sami po śmierci będą żyć niejako w swoich własnych dzieciach - dlatego uważnie te dzieci obserwowali, by wybadać ku czemu mają predyspozycje do rozwoju. Talent rozumieli jako dar od Boga, zaś swą powinność w jego wykryciu i pielęgnowaniu, tak by Bogu odpłacić za ów hojny dar.

Takie chowanie dzieci w rodzinach polskich było rzadkie. Słyszeliśmy wielokroć za młodu, iż ryby i dzieci głosu nie mają. Gdy dorastałem i próbowałem z gośćmi stale obecnymi w naszym domu rozmawiać - ojciec mój nie omieszkał uwiadamiać ich, że jego najmłodszy syn to besserwisser. Słowa nie rozumiałem, ale domyślałem się, iż to nie pochwała.

Dwukrotna wizyta mego kolegi u nas na Wielkanoc i jego rozczarowanie poziomem rozmów natychmiast stanęło mi przed oczami gdy po latach wielu obejrzałem ją w sieci. Te rozmowy toczone przez bohaterów sztuki w trzech różnych scenach z różnymi a zawsze wspaniałymi aktorami - prolog to Śląska i Hanuszkiewicz, scena druga małżeńska to Kucówna i Wołłejko, scena ostatnia dwóch kolegów to Łapicki z Zapasiewiczem. Prolog to nie tyle dialog co deklamacja chóru w antycznym teatrze, komentarz do tego, o czym autor traktuje, i jak te sceny widzieć i rozumieć należy. Scena małżeńska z pozoru miła, a nawet przyjemna, jest w rzeczy samej rozmową o błahostkach, o niczym - tak jak na Wielkanoc w domu moich rodziców. Przez pół serio, przez pół drwiąco bawimy się galanterią - oto dom na wysokiej stopie, w którym wyrastałem. Wcześniej duch rodzinnego domostwa odnalazłem we dworze w Nawłoci sportretowanej przez Żeromskiego. Miły bardzo, cenny mniej.

Młodzi małżonkowie u Różewicza cieszą się życiem, są jeszcze błąd siebie mili i sobie oddani. Widzą świat za oknem przez różowe okulary,pamiętamy i siebie takimi ja oni też byliśmy. Beztroskie lata, urocze szczebiotanie o niczym, uwaga wzajemna skupiona tylko na sobie. Czy to może długo trwać? 

Trzecia scena z dwoma przyjaciółmi pokazuje, że nie. Dwaj panowie już wiedzą, że świat może nie jest - ale bywa - parszywieńki. Widzą psa potrąconego i umierającego, ale rozmawiają o tym, co ich z pewnością nie dotyczy. Nie są psem, nie widzą siebie jako potrąconych, pokiereszowanych, a nawet umierających. Rejestrują stan rzeczy tylko. Interesuje ich jakiej pies może być maści i rasy. Pomoc mu nawet przez chwilę nie zaprząta ich uwagi. Nie widzimy zła, co najwyżej anomalię. Kochający się małżonkowi dostrzegają w końcu chłopca małego znęcającego się nad kotem, ale nie wywołuje to nawet oburzenia, a co dopiero czynnej interwencji. Tak samo dwaj przyjaciele, którzy już nie są bardzo młodzi, a chyba zaczynają poostrzegać smugę cienia. Choć w odróżnieniu od lorda Jima czci jeszcze nie utracili. Żyją jak gdyby  obok świata, a nie w świecie razem z resztą ludzi, które to życie rodzi problemy, konflikty i bolesną często rywalizację. W której i zwycięzca i przegrany wychodzą z walki pokiereszowani, bez czystego sumienia.

Prolog wraz z dwiema scenami z życia w okresie nazwanym przez Różewicza małą stabilizacją olśniewa nas i sztuką Różewicza, i samą inscenizacją Hanuszkiewicza. Na pewno genialną, a może i olśniewającą. Jak samo, jak Kartoteka  tego samego autora w nieziemskim widzeniu Swinarskiego. Gdy się ją widziało - nie chce się już oglądać sztuki innej reżyserii. Chcemy pozostać z tym, jednym jedynym widzeniem kogoś, którego dawniej określano jako widzącego. Jak ów Widzący z Lublina - który przyszedł na świat w Rzeczpospolitej, w Józefowie na ziemi Zamoyskich.

Inscenizacja  Hanuszkiewicza jest tak niezwykła, że trudno wprost ją pojąć. Pozornie proste środki - pusta przestrzeń, stół z krzesłami, niby wielka,kwitnąca jabłoń w dużym, panoramicznym oknie, to jedyne dekoracje w pierwszej scenie. W drugiej okna nie ma, są tylko kraty, oddzielające jednego siedzącego mężczyznę od drugiego. Rozmawiają se sobą, wymieniają wzajem uwagi o tym, co widzą, choć jeden patrzy w jedną, a drugi w zupełnie inną stronę. Choć są to przyjaciele, głos obu aktorów wskazuje, że są sobie obcy i oschli, zupełnie bez emocji. Dziwni to przyjaciele, prawda? Widzà, rejestrują - ale zupełnie nie rezonują. Nadają na innych falach, a sobie gruntownie obcy. To my, ludzie współcześni. Tacy niestety jesteśmy. Jak ci wydrążeni dostrzeżeni przez jednego widzącego, a obcy wedle drugiego,też przenikliwego.

Do surowego i nieludzkiego wnętrza minimalistycznym pudrem posypanego dostajemy wspaniałą oprawę muzyczną różnych stylów i epok. Tego w teatrze jeszcze nie doświadczyłem. Pamiętam wiele filmów tylko przez muzykę towarzyszącą akcji filmu. Oraz w Kabarecie Starszych Panów. W zwykłym przedstawieniu teatralnym czegoś równie ważnego jak słowo, przemieniające scenę zwykłą w zjawiskową, niezwykłą, aż do   „Świadkowie. Nasza mała stabilizacja” nie oglądałem nigdy. Wybitna sztuka, wspaniała inscenizacja, nadzwyczajnie grana przez wszystkich aktorów.

Różewicz pupilek reżymu. Tak jak Mrożek wcześniej, który ufając swemu uzdolnieniu w porę uciekł z Polski. Pupilek reżymu został w Polsce. Pisarzem był z prawdziwego znaczenia, co pokazał i tu, i w Kartotece, Do Piachu i innych utworach, głównie scenicznych. Ale dlaczego „Świadkowie”? Tego tytułu nie pojmuję. To wszak statyści tylko, ludzie bierni, w nic poza sobą samymi się nie angażujący, żyjący w społeczeństwie tylko pozornie, naprawdę osobno i tylko dla siebie. Taka Polska właśnie.




Się nie martw!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura