PAP/EPA/Andre Coelho
PAP/EPA/Andre Coelho

A jeśli Polska leży w Ameryce Łacińskiej?

Rafał Woś Rafał Woś Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 207
Analogii do tego, co się teraz dzieje nie ma sensu szukać w historii II albo III RP. Szukajmy ich raczej w losie krajów Ameryki Południowej albo republik postradzieckich.

Jak nie idzie, to historia

To słowa, które usłyszałem kilka dni temu od znajomego dziennikarza. Nie cytuję go z nazwiska, bo chyba by tego nie chciał. Zostanę jednak przy jego myśli. Zwłaszcza, że otworzyła ona w mojej głowie drzwiczki, z którymi sam od pewnego czasu się biedziłem. Wiedziałem, że to, co za nimi jest bardzo prawdziwe. Ale nie miałem kluczyka, żeby je otworzyć. 

Bo faktycznie jest tak, że myśląc o polskiej polityce odwołujemy się - co naturalne - do naszej polskiej historii. Najbezpieczniej jest snuć analogie do tego, co blisko czyli do minionych trzech dekad III RP. Do okrągłego stołu, nocnej zmiany albo do wzlotu i upadku pierwszego PiSu. Potem idą porównania z komuną: kto stoi tam gdzie ZOMO, a kto jest prawdziwym spadkobiercą sztandaru „Solidarności”? Kto jest Gomułką, a kto Jaruzelem? Następnie z dwudziestoleciem międzywojennym: z zamachem majowym, z nagonką na Narutowicza, z antysemityzmem. A jak trzeba sięgnąć jeszcze głębiej to i z I Rzeczpospolitą - zwłaszcza w jej tragicznym finałem czyli rozbiorami. 

W efekcie jednak nasz polityczny i publicystyczny spór pełen jest robionych na siłę i naciąganych porównań. Jedne mają uspokajać, inne mobilizować. W praktyce bardzo często niewiele z nich wynika. Poza chwilową satysfakcją zaorania przeciwnika.


Od Polski do Ameryki Łacińskiej wcale nie tak daleko

Dużo pożyteczniej - pożyteczniej dla zrozumienia tego, co się wokół nas dzieje, a może i wyciągnięcia jakichś wniosków na przyszłość - byłoby poszerzyć pole odniesień. Właśnie o los krajów takich jak Ameryka Łacińska albo obszar postradziecki. Upraszczając, oba te doświadczenia to historia wychodzenia z zależności od potężnych sąsiadów. Uzależnienia, które oficjalnie się skończyło, a wszystkie kraje o których mówimy mają formalną niepodległość, narodowe barwy, hymn i reprezentacje piłkarskie. Ale jednocześnie sieć wpływów sąsiedniego mocarstwa (mocarstw) wciąż tam jest. Nie tylko w postaci infiltracji na poziomie służb specjalnych. Jeszcze bardziej chodzi wszak o twarde zależności gospodarcze: surowcowe, technologiczne, telekomunikacyjne, bankowe, infrastrukturalne i przemysłowe. Oraz (co nie mniej ważne) o powiązania na poziomie symbolicznym: gdy chodzi o strukturę własności mediów, poziom szkolnictwa wyższego (najzdolniejsi zostają czy wyjeżdżają) o aspiracje establishmentu, oraz tego czy poziom ich kosmopolityzmu mieści się w bezpiecznych granicach. Mówiąc najbardziej konkretnie, jak się da. Można być krajem formalnie niezależnym, ale w praktyce totalnie niezdolnym do prowadzenia jakiejkolwiek suwerennej polityki. Bo nie będzie jej można oprzeć ani na gospodarce, ani na pieniądzu, ani nawet o niej kogokolwiek poinformować o jej przebiegu. Nie mówiąc już nawet o przekonaniu własnych mieszkańców do tego, że jest to polityka nienajgorsza. 

Ten stan określany jest w literaturze socjologicznej czy ekonomicznej jako „postkolonializm”. I występuje pod różnymi szerokościami geograficznymi. To właśnie jest wspólne doświadczenie takich rejonów świata jak Ameryka Łacińska oraz obszar postradziecki. W obu przypadkach inne są mocarstwa wywierające tutaj wpływ. Ale strukturę mamy bardzo podobną. I podobny mają także zestaw problemów. Oba te rejony łączy na przykład traumatyczne doświadczenie miotania się pomiędzy epizodami demokratycznymi, które charakteryzuje chaos i niestabilność. Oraz nawrotami autorytaryzmu (państwowego lub wojskowego), który przynosi spokój, ale odbiera wolność. Ktoś może powiedzieć, że takie miotanie jest cechą państw postkolonialnych. Ale trafnie byłoby chyba zauważyć, że jest dokładnie odwrotnie. To postkolonializm jest główną przyczyną owej niestabilności. Jeśli bowiem przyjrzymy się bliżej przeróżnym krajom: od Brazylii czy Wenezueli po Gruzję albo i jeszcze dalej na wschód zobaczymy jak mocno sąsiednie mocarstwa (tu Ameryka tam znów Rosja) mieszały i mieszają w ich polityce wewnętrznej. Właśnie po to, by wywołać owo rozedrganie. By umocnić i utwierdzić swoje wpływy (albo spacyfikować wszelką próbę ich redukcji). I jeszcze by zrobić to rękami samych Brazylijczyków, Wenezuelczyków czy Gruzinów. 

Nie czas to i miejsce na konkretne studia przypadku. Zachęcam czytelników do autorskich wycieczek w historię wspomnianych krajów. Odkryją wówczas prędko, jak bardzo podobne rzeczy dzieją się w różnych miejscach świata. Przy wszystkich oczywistych, ale - drugo czy trzeciorzędnych. - różnicach sedno jest zawsze to samo. Jak łatwo jest dać się zdestabilizować i wywołać stan „prawie” wojny domowej. I jak trudno potem z tej drogi zejść. 

Co ma do tego Polska? Dużo więcej niż by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Jakkolwiek bardzo lubimy o sobie myśleć jako o pełnoprawnym kraju zachodnim fakty są jednak takie, że mamy historię bardzo mocno naznaczoną doświadczeniem kolonialnym. A potem postkolonialnym. Zaś poziom uzależnienia (gospodarczego i symbolicznego) od obcych mocarstw jest nadal olbrzymi. Oznacza to, że nie jesteśmy w żaden sposób zaszczepieni na los republik postradzieckich albo krajów Ameryki Południowej. To, co przytrafia się im, może także być naszym udziałem. 

Patrząc na takie dni jak te obecnie trudno jest wyzwolić się od takich ponurych myśli.

na zdjęciu: manifestacja w Rio de Janeiro, Brazylia. fot. PAP/EPA/Andre Coelho

Czytaj dalej:


Rafał Woś
Dziennikarz Salon24 Rafał Woś
Nowości od autora

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura