Tytuł nieoficjalny.
"Milość pomiędzy enerdowską nauczycielką a kacapem - czyli ruskim soldatem".
Uwaga! Przedstawione poniżej treści mogą obrażać uczucia religijne-partyjne, świeckie tradycyjne i nonkonformistyczne, a także konserwatywne, rodzinne, pokrewne od rodzinnych i wręcz bliźniacze.
Jeśli, miły czytelniku, a przede wszystkim miła czytelniczko... czujesz, że Twoja równowaga i konstrukcja psychiczna może zostać naruszona w swojej trwałości/stabilności, a nawet może ulec choćby minimalnej destrukcji, NAJLEPIEJ BĘDZIE jeśli opuścisz ten "blog" nie czytając tekstu poniżej. Ale jeżeli jesteś człowiekiem z dużym dystansem do otaczającej Cię rzeczywistości, w tym wirtualnej, możesz pozostać, albowiem żadna krzywda Ciebie tu nie spotka. Poczucie humoru i podejście do przeczytanych tekstów, bez jakiejkolwiek zbiorowej i ukrytej ideologii zawartej a'priori w czytelniku, jest TU mile widziane. Ponieważ chcącemu nie dzieje się krzywda - każdy na własne oczy został uprzedzony o możliwym przeczytaniu tekstu, który może być niezbyt zgodnym z demokratyczną obyczajowością, a czasem z dobrym smakiem tejże większości (demokratycznej).
AD REM / ad meritum:
Lata sześćdziesiąte..., w których "ruscy"po zwycięskiej drugiej wojnie światowej w enerdowie posiadali swoje garnizony i poligony. Z racji tego, że musieli jakoś komunikować się z autochtonami postanowili wysłać swoich oficerów na kursy przystosowawcze z zakresu j. niemieckiego, naukę języka okupanta - też robiono, ale... w enerdowskich szkołach. Czyli tak jak w Polsce.
-Jeżdżąc po byłym enerdowie nawet dziś można rozpoznać, które tereny były mocno zmilitaryzowane "za komuny". Duże, puste przestrzenie, rzadkie lasy z betonowymi drogami w środku, które prowadzą donikąd.
Bardzo niskie zaludnienie, jak na standardy niemieckie. Mimo to casus/odpowiednik Bornego Sulinowa trudno było znaleźć w tamtych czasach, w tym kraju pod nazwą NRD, na totalną alienację obcego wojska od społeczeństwa nie było warunków, jedynymi i zbliżonymi warunkami do tego był pewien obszar około 50km na południowy zachód od dzisiejszego Cottbus.
Ponieważ okupacja wojsk z kraju, który był znany pod nazwą ZSRR była lekko ściślejsza w NRD niż w Polsce, z racji wiadomej... (Polacy to też Słowianie i mimo całych doświadczeń z początków państwa ZSRR- sojusznicy.) ...wszystko musiało być bardziej kontrolowane. Począwszy od autokontroli armii przez oficerów politycznych, którzy spełniali taką samą rolę w szerzeniu poglądów o słuszności myśli marksistowskiej, (co) jak "kapelani/duchowni", którzy spełniali taką rolę w średniowieczu podczas wygłaszania tej jedynej i niepodważalnej prawdy zgodnej z nauką kościoła. A skończywszy na kontroli zewnętrznej, o której nie ma sensu teraz o tym pisać...
Niestety (???) - kontrola taka bywała nieszczelna, w tym zasadniczym przypadku, o którym teraz jest mowa- wręcz powierzchowna => rosyjski oficer-czołgista, który chodził na kurs języka niemieckiego, zakochał się w swojej niemieckiej nauczycielce.
Z wzajemnością (sic!).
Kolej rzeczy u dwojga dorosłych ludzi była naturalna...kwiatki, spacery, randki i koniec-końców sex "po kryjomu" - aby ci, co z taką wielką lubością wszystko kontrolowali, o niczym się nie dowiedzieli.. Realizował się "sam z siebie" scenariusz po trochu taki Orwell-owski jak w książce Rok 1984-rty. Widocznie nie czytali tej książki nawet w drugim obiegu...
I prawie tak samo jak w tej książce koniec-końców sprawa się wydała..., nie zdążyli się pożegnać, oficer-mechanik zniknął jak kamfora sprzed oczu niemieckiej nauczycielki... soldat wyparował niczym eter... Po latach dowiedziała się, że bez jakiegokolwiek ostrzeżenia "wpadł" do ciężarówki okrytej brezentem, a chwilę później leciał jakimś iłem/tupolewem do swojej "umiłowanej ojczyzny", tyle że ta nauczycielka dowiedziała się o tym po latach...,
że jej, emocjonalno-seksualny wybranek został porwany "w imieniu prawa" na zsyłkę na tak zapomniany Sybir, na którym nawet poczta nie mogła być wspomnieniem, albowiem jedyna komunikacja do takiego miejsca była mundurowa i w kratkę.
W momencie tego gwałtownego rozstania wbrew ich własnym chęciom, nauczycielka była w ciąży z owym oficerem wojsk radzieckich. Ponieważ w tamtych latach łatwiejsza była aborcja niż pigułki antykoncepcyjne, naturalną koleją rzeczy było usunięcie potencjalnego dziecka z rodowodem które było "wraże" ideologicznie. Bez łez, bez westchnień, bez rozpaczy - tak jakby to nie działo się za osobistą zgodą, czy też inicjatywą...
Potencjalny tatuś został wciągnięty w czeluście swej "ojczyzny" bez echa... Nawet trup wspomnień nie wypłynął...
Tak się jakoś "samo" złożyło...
Dość abstrakcyjny [pozornie] wniosek...: dobrze, że w Polsce jest mniej i mniej "rodaków" , ponieważ nie szanują oni swoich współobywateli... Może jak będzie około 20 milionów to ktoś "przyjdzie po rozum do głowy"...
Ostateczny wniosek. -Obywatelu! Jeżeli jesteś niezależny i wystarczająco odważny, kiedy chcesz zrobić dobrze swojej (Polska) ojczyźnie, to z niej wyjedź i namawiaj swoich bliskich dopóty, dopóki będziesz widział ten brak szacunku i respektu do anonimowego podatnika/rodaka/współobywatela.