Nie mam pojęcia, kiedy to się stało. Jeszcze przed chwila mój syn raczkował z mozołem, wysysał ze mnie hektolitry mleka i zapychał Gerbery, a za dwa dni kończy 6 lat. Coś nieprawdopodobnego…
Rankiem pognałam do Nidy - tort, prezenty, świeczki. Wszystko sobie dzielnie pozapisywałam, po czym natychmiast zgubiłam kartkę. Ledwo wsiadałam do samochodu, natychmiast przypominałam sobie o kolejnej rzeczy, której nie kupiłam. Kiedy po raz trzeci wpadłam do zaprzyjaźnionego sklepu, szalenie miła pani za kasą oznajmiła sporej kolejce:
-Pani Ania pierwsza! Wojtek kończy sześć lat!
Kolejka zamruczała ze zrozumieniem, a dwie starsze panie natychmiast zaczęły mi dawać rady, co jeszcze dokupić. Objuczona tobołkami poleciałam do cukierni.
-Panie Aniu, tort możemy zrobić na wtorek - zafrasowała się właścicielka - no, na dzisiaj nie da rady… Zaraz! Zrobimy tak. Pani weźmie dużą stefankę, różyczki z cukru i listki też. O! Tu mamy takie zwierzaki z cukru, a Wojtek zwierzaki lubi, to się ucieszy. Może pingwiny i tego misia śpiącego? Ładny jest. Poukłada to pani na wierzchu, świeczki do tego i będzie dobrze. No kurczę, że też z tym tortem… W weekend nie pieczemy, ale zobaczy pani – będzie dobrze. A te serduszka to od nas dołożę. O, miedzy różyczkami pani położy.
Tobołki plus olbrzymie pudło ze stefanką z lekka mnie przerosły.
-Pani Aniu, da pani to. Popilnuję, a pani niech dalej lata – pan Józek, który od lat wycygania ode mnie 2 złote „na bułki” wyrósł jak spod ziemi – Pani postawi, ja se tu siędę i już.
Zostawiłam pana Józka na krawężniku z moimi zakupami i pognałam dalej.
W sklepie z zabawkami Wojtek wczoraj wypatrzył robota - świetny. Wyje, świeci i łazi. Super. Zakupiłam robota, ogromne pudło lego i wielką remizę strażacką, razem z potrzebnym sprzętem. Samochód tradycyjnie postawiłam w najodleglejszym możliwym punkcie. Pan Józek nadal koczował na krawężniku, wiec dołożyłam mu kolejne reklamówki do pilnowania i poleciałam na poszukiwanie świeczek.
- No jasne, że mamy! - pani Małgosia, która w Nidzie prowadzi sklep z mydłem i powidłem, a do tego reperuje komputery, wyciągnęła pudło ze świeczkami - Te wybuchają. A te to wyglądają jak fontanna. No i do tego jeszcze szóstka taka.
Wzięłam, co było. W przelocie podrzuciłam to panu Józkowi i pogalopowałam po talerzyki i kubeczki. Doświadczenie z lat ubiegłych nauczyło mnie, że lepiej na kinderbale nie dawać niczego, co mogłoby się stłuc i w razie potrzeby służyć za broń ofensywną. A o 16 będę miała przyjemność gościć siedemnaścioro kolegów i koleżanek syna. Po drodze zakupiłam torbę przeróżnych cukierków, gumy do żucia, jajka z niespodzianką i czekolady.
Zastawę stołową trafiłam wyjątkowo atrakcyjną - dla dziewczynek w Hana Montana, dla chłopaków w The Cars. Balony tym razem sobie odpuściłam – po kwietniowych imieninach syna psy dostały szoku nerwowego, bo dzieci za pomocą widelców zafundowały nam kanonadę.
Pan Józek nadal pilnował moich zakupów. Wyciągnęłam z kieszeni 5 złotych.
- Pani tu poczeka, co nie? Potem to do wozu zaniesiem.
Pan Józek wrócił po kilku minutach. Z alpagą w jednej ręce, z paczką gumy do żucia w drugiej.
- Ma tu pani słodycz ode mnie dla syna - wymruczał, podając mi gumę - To co? Bierem te zakupy i idziem, nie?
Udało mi się kupić niemal wszystko. Wprawdzie zapomniałam baterii do robota i szampana o smaku brzoskwiniowym, ale trudno - podjadę za chwilę do Nidy. Mam nadzieję, że pan Józek nadal siedzi na krawężniku…