Voit Voit
443
BLOG

Event, bigos i górnicy

Voit Voit Rozmaitości Obserwuj notkę 15

 

 

Takich wariatów jak ja było pewnie sporo – całą noc podglądałam wyprowadzenie na powierzchnię górników w Chile. Jestem niewyspana, ale to był zastrzyk niesamowitej, pozytywnej energii. Patrzyłam na tych ludzi, którzy ponad dwa miesiące siedzieli na kompletnie dla mnie abstrakcyjnej głębokości ponad 600 metrów  pod ziemią. Oglądałam radość rodzin, ratowników, ekip - taką autentyczną, niczym nieskażoną. W międzyczasie na stronach NASA oglądałam zdjęcia z wybuchu supernowej. Rewelacyjne. Co ma piernik do wiatraka?

Pamiętam czasy, kiedy to na najświeższe wieści trzeba było czekać do rana - otwierali kioski i można było kupić gazetę. Wprawdzie wieści były z poprzedniego dnia, ale pozostawało jeszcze radio. Polskie, więc jak zwykle nadające ze sporym opóźnieniem. Na telewizję raczej nie było co liczyć, bo o poranku co najwyżej można było obejrzeć Rolniczy kwadrans i dowiedzieć się, czym się karmi trzodę chlewną. Co innego wieczorem - Dziennik telewizyjny miał to do siebie, że mówił niewiele, a jeśli już to i tak kłamał, więc nikt nie przywiązywał do niego specjalnej wagi. No, ale można było podejrzeć kolejną „wizytę gospodarczą”. Świat wtedy zamykał się między Odrą a Bugiem i dalej raczej nie wychodził. No, chyba, ze chodziło o wschodnich sąsiadów - wówczas można było posłuchać o hodowli truskawek na Magadanie i wiecznej szczęśliwości. Ja miałam o tyle dobrze, że rodzice prowadzili hotele - dla zagranicznych gości sprowadzano zagraniczne gazety. Wprawdzie sprzed trzech dni, ale to zawsze był powiew Wielkiego Świata.

Dzisiaj mamy Internet - cudowny wynalazek XXI wieku.  Informacje na wyciągnięcie ręki - w Chile wyciągają kolejnego górnika na moich oczach, gdzieś wybucha supernowa, a ja widzę ją jak na dłoni. Mamy komercyjne stacje i telewizyjne i radiowe, prześcigające się w nadawaniu najświeższych wiadomości. O wypadku busa wiedzieliśmy wszyscy niemal natychmiast. Rzecz jasna istnieje też radio i telewizja publiczne - tu zazwyczaj mija sporo czasu, zanim ktoś się połapie, że coś się stało na sąsiedniej ulicy, ale taka to już tradycja.     

Wczoraj moja przyjaciółka miała urodziny - zaprosiła tłum ludzi. Nie mogliśmy się spotkać, bo los porozrzucał nas po całym świecie, a jubilatka mieszka na stałe w Kanadzie, ale mimo to byliśmy na tych urodzinach, każdy z własnym żarciem i własną butelką. Poplotkowaliśmy, opowiedzieliśmy sobie co u kogo słychać. Wznieśliśmy kilka toastów, obejrzeliśmy i pogadaliśmy z żonami, mężami i dziećmi. Było fajnie i wbrew pozorom nie było to wcale odhumanizowane. Gdyby nie net, najprawdopodobniej dawno zgubilibyśmy swoje adresy, a po kilku latach przestalibyśmy pamiętać, że Agata ma rude włosy i siedziała z Gośką. Co więcej - mielibyśmy siebie serdecznie dosyć i pewnie na jednych urodzinach cała sprawa by się skończyła. A tak spotykamy się, bo kolega - zapalony aktywista samorządu klasowego - pozbierał nas wszystkich do kupy. Robimy sobie od czasu do czasu eventy - nikt nikomu na głowie nie siedzi, zmywać po gościach nie trzeba, nie trzeba pucować domu „na okoliczność”. A jak ktoś nie ma ochoty, to zawsze może się wylogować i już.

Pamiętacie czasy, kiedy podstawową informacją o człowieku był adres? Nie ten w sieci - ten w realu. Telefonów nie było, tylko nieliczni szczęśliwcy posiadali takie cudo techniki. Nie było rady - „Mieszkam na Kołobrzeskiej, pod ósemką. Okna z prawej strony.” Można było liczyć na niespodziewane odwiedziny o barbarzyńskiej porze.  Dzisiaj niespodziewane odwiedziny należą do rzadkości - adres domowy to coś, co podajemy jako ostatnie. Mail, komórka - proszę bardzo, ale mój dom moją twierdzą. Można go sobie obejrzeć w Googlu, ale z zewnątrz. Do środka zapraszamy starych znajomych i rodzinę. A i to niezbyt często. A jeśli ktoś chce zobaczyć czyjąś sypialnie i kuchnię, niech wejdzie na Naszą Klasę. Przy okazji niech łypnie na zakładkę z fotkami z Tunezji.

Tak sobie patrzę na Internet… Z jednej strony mam na wyciagnięcie ręki cały świat. Mój syn z zapałem ogląda zdjęcia z kamerki internetowej umieszczonej na Wielkiej Rafie. W monitor z tej „drugiej strony” pukają pyszczki jakiś kolorowych ryb, a ukwiał właśnie spałaszował coś, co przypominał niebieską płotkę. Świetne są zdjęcia z bocianiego gniazda -  w tym roku dramatyczne, bo boćki zabiły swoje młode.  Ja sobie popatrzę na górników w Chile. Z drugiej strony ten świat skurczył się do powierzchni, jaką zajmuje moje biurko - eventy, imprezy towarzyskie, rozmowy biznesowe, plotki z sąsiadką, udział w jakiś zawodowych spędach, spacer po wirtualnym muzeum, wywiadówki w szkole dziecka znajomej („Słuchaj, zaloguj się za mnie, bo dzisiaj nie mam czasu.”), wirtualne gotowanie bigosu z kolegą ze studiów, obecnie misjonarzem w Kenii ("Ty, przypala mi sie. Dolać wody?"). Ze znajomymi spotykam się w sieci, ale się jednak spotykam - dzielą nas często tysiące kilometrów. Tylko… Kilka dni temu Wojtek przyniósł mi kartkę pocztową od jednej z ciotek: „Mama, co to jest? - zapytał ze zdziwieniem.

No tak - poczta mojemu dziecku kojarzy się wyłącznie z rachunkami i paczkami z Allegro. A ja łapię się na tym, że jeśli już coś muszę napisać ręcznie, to mam język na brodzie i pot na czole. No - ale świat idzie na przód. Kartka od bardzo leciwej ciotki po bliższym przyjrzeniu okazała się wydrukiem komputerowym. Autentyczny był chyba tylko podpis, a i tego nie jestem pewna. Na szczęście w rogu był mail - odpiszę. W końcu nie wypada wysyłać jej esemesa, prawda?

Voit
O mnie Voit

Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie. Anka Grzybowska Utwórz swoją wizytówkę

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości