Adrian Walczuk Adrian Walczuk
188
BLOG

Cudawianki, czyli picie polskie

Adrian Walczuk Adrian Walczuk Społeczeństwo Obserwuj notkę 4

 

                 Wczoraj pierwszy raz w życiu miałem okazję przeżyć tzw. Cudawianki. Myślałem, że można by je nazwać wydarzeniem kulturalnym, koncertem, inauguracją lata w Gdyni itp itd. Teraz już wiem, że myliłem się, bo to coś znacznie więcej. Cudawianki to zjawisko, można nawet powiedzieć, że częściowo oddające naszego narodowego ducha.
               
                Zaczyna się na mieście, od oblężenia centrów handlowych i tanich marketów. Ludzi jak mrówek, a wszyscy mają dokładnie ten sam cel - w pierwszym przypadku "darmowe siku", a w drugim, rzecz jasna, niskobudżetowe zakupy alkoholowe. Po odbyciu tego obrzędu można już ruszać na plażę, czyli do mrowiska właściwego. Ludzie siedzą w grupkach, najczęściej ok. 8-10 osób. Są razem, a jednocześnie osobno, bo każde zgromadzenie jest zamkniętą strefą, a pomiędzy musi być zawsze kilka metrów prywatności. Scena na końcu plaży interesuje niewielu, bo nie występy są istotą tego wydarzenia. Zbiorowym pragnieniem zgromadzonych na piasku jest osiągnięcie stanu powszechnego upojenia, który jest, bynajmniej, zupełnie czymś innym niż picie samemu, w gronie znajomych czy nawet na imprezie.
               
                Kiedyś w autobusie do mnie i kolegów przysiadł się starszy pan. Stary wiarus prawił nam różne mądrości życiowe, nie jestem pewien, czy do końca był trzeźwy, ale w pamięci zapadła mi taka oto jego teza: " Powiem ci, jak to jest. Jak Niemiec pije wieczorem, a następnego dnia ma na rano do pracy, to najpóźniej przed północą skończy. A jak Polak pije wieczorem, a następnego dnia ma na rano do pracy, to będzie pić całą noc. " Tą myślą doszedł do tego, że tylko Słowianie, ewentualnie Jugosłowianie naprawdę umieją się bawić.
               
                Pominę kwestię tego, jak te dwie postawy wpływają na społeczeństwo, żeby to stwierdzić wystarczy spojrzeć sobie na obecną kondycję gospodarek Polski i Niemiec. Chcę bowiem podjąć ten temat pod kątem... duchowym. Tak, duchowym, a ściślej mówiąc, od strony ducha polskiego romantyzmu, złotej wolności szlacheckiej, który od wieków drzemie w każdym z nas. Zaraz będzie - kpina, skandal, jak pan możesz mieszać chlanie z romantyzmem? Wesprę się mistrzem Kisielem, który na pytanie, dlaczego pijemy odpowiada tak: "Dla lepszego samopoczucia, dla większej energii do pracy, dla zwiększenia intensywności życia, jako konieczne urozmaicenie czy namiastka przygody, czasem dla unieszkodliwienia rozkładowych uczuć nudy, pustki czy nostalgii."
               
                Otóż Polak, jako ukryty w głębi siebie, może czasem grubo ciosany, ale jednak romantyk, potrzebuje więcej tej "namiastki przygody". Dla Niemca najwyższą wartością będzie praca, jej solidność i efektywność. Nie pozwoli sobie na zbyt długą libację, bo mogłoby to zagrozić jakości następnego dnia w robocie. Dla Polaka natomiast ważniejszy jest korwinowski człowiek "po pracy", ten, który chce mieć coś z życia, jakąś małą radość, stan uniesienia, tę "przygodę" właśnie. Będzie pić dłużej, bo nie chce się żegnać z tą ulotną chwilą przyjemności, choćby miał za to zapłacić cenę gorszej zmiany dnia jutrzejszego.
               
                Myślę, że nieprzypadkową jest dedykacja jednego z raperów cudawiankowej sceny, który pewną piosenkę poprzedził słowami: "a teraz wszystkim, którzy mają jutro na 6 do roboty". O pewnej godzinie cudawiankowa plaża przestała być już zbiorowiskiem grupek, wszyscy stali się jedną, mieszającą się, upojoną masą. Każdy był już równy, obcy ludzie nawiązywali ze sobą swobodny kontakt, sikali ramię w ramię pod krzakami, śpiewali, żartowali. Kilka godzin wcześniej przynieśli ze sobą ładunek całego tygodnia, stresy, zmartwienia, zmęczenie. To było ich święto, niepowtarzalna możliwość wyrwania się z marazmu codzienności, wypełnienia swojej duchowej pustki. Cudawiankowe uniesienie zaś jest o tyle potężniejsze, że towarzyszy mu niezwykły krajobraz. Morze, lampiony, w tle nieprzerwanie muzyka, wianki na głowach dziewczyn - to zestawienie działa na zmysły, przez co odbiór napojów wysokoprocentowych jest inny niż w domu czy barze, barwniejszy, mniej otępiający. Wszystkiego dopełnia fakt, że będąc "pod wpływem"  można spotkać tu znajomych sprzed lat, albo porozmawiać o życiu z będącymi (z powodu ilości puszek i butelek) w siódmym niebie sympatycznymi gdyńskimi żulami (pozdrawiam Piotrka - byłego stoczniowca).
               
                A najlepszym podsumowaniem myśli o romantycznej stronie polskiego alkoholizmu niech będzie sytuacja, której świadkiem byłem w nocnym pociągu, równie wesołym jak plaża. Siedzący naprzeciwko mnie typek około 30-tki, wcięty wcale dobrze, nagle postanowił się głośno pochwalić, że ma na ramieniu tatuaż Pumby. Koledzy wyśmieli go, mówią, że już przesadza, a wtedy on hyc! - ściąga bluzę, podciąga rękawek i oczom wszystkich ukazuje się kolorowy, grubiutki jak należy, wykapany Pumba na tle dżungli! Wszyscy w szoku - tam gdzie faceci robią sobie pitbule, lwy, herby klubów, husarzy, kotwice, Chrystusa... tam on, stary koń, ma zrobioną postać z bajki Disneya! Kiedy emocje już opadły, ów typek uśmiechnął się, spojrzał oczami niezmąconymi troską i błogo powiedział: "no co... Hakuna Matata". Cały wieczór myślałem o tym naszym piciu, a on skubany, ujął je w jednym zdaniu. Trafiony zatopiony, "Hakuna Matata" dewizą polskiego picia.
 
 

Lubię obserwować i poznawać ludzi, interesuję się piłką nożną, polityką i sprawami Kościoła. Kocham mój kraj i chciałbym w moim życiu zrobić dla niego coś dobrego.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo