waldburg waldburg
1656
BLOG

Chile

waldburg waldburg Rozmaitości Obserwuj notkę 29

 

Pierwszą noc spędzili przytuleni do siebie. Tylko nielicznym udało się zasnąć obok tych, którzy nie przeżyli albo umierali. Wszyscy byli młodzi, zdrowi, silni i w letniej odzieży. W swoim kraju nie zaznali mrozu i nigdy nie widzieli śniegu.

Nie mieli najprostszych narzędzi. Nie mogli uwolnić drugiego pilota, który jęczał zakleszczony w kokpicie. Dopiero później opanowali sztukę wyrabiania noży i śrubokrętów. Za materiał posłużyły im plastikowe szyby okienne. Pułkownik urugwajskich sił powietrznych wył z bólu. Błagał o pistolet. Prośby nie spełnili. Nie mieli broni. Zresztą i tak następnego dnia nie żył.

Przed śmiercią zostawił im ważne informację. Tak mu się przynajmniej wydawało. Powiedział, że wyczarterowany przez nich samolot rozbił się w Chile w Andach zachodnich, co nie było zgodne z prawdą. Byli wciąż w Argentynie po wschodniej stronie największego masywu górskiego na południe od ekwadoru.

Przeżyli twarde lądowanie na jednym z najwyższych pięter ziemskiej atmosfery. Byli w samym środku białego piekła oddzielonego od reszty kontynentu łańcuchem majestatycznych lodowców.

Późniejsze śledztwo wykazało, że bezpośrednią przyczyną nieszczęścia był błąd pilota, który spędził niecałe 5000 godzin za sterami samolotu. Mylnie odczytał pozycję. Koordynaty przesłane przez niego drogą radiową do Santiago de Chile zdezorientowały później ekipy ratownicze.

Do katastrofy doszło w piątek trzynastego października na szczycie lodowca wyższego od Mont Blanc. Na takich wysokościach życia nie ma.  Są tylko skały, lód, rozrzedzone powietrze, podbiegunowe temperatury i nie znająca litości śmierć.

Nie słyszeli plusku wody, nie widzieli potoków, ani strumieni. Nie było zwierząt i nic nie rosło.  Zamiast wody i śpiewu ptaków były lawiny, śnieżyce i mordercze huragany. Pierwszej nocy temperatura spadła do minus 40 stopni. Budzili się obok tych, których uśmierciło arktyczne zimno.

Zapasy żywności były śmiechu warte. Nawet racjonowane nie wystarczyłyby do wykarmienia dziesięciu zdrowych mężczyzn na dłużej niż 24 godziny. Następnego dniawynosiliw oślepiającym słońcu z samolotu tych, którzy nie dotrwali do rana. Ktorzy zeszli ze świata z powodu upływu krwi, niezagojonych ran, infekcji, złamań i mrozu.

Wynieśli na zewnątrz także jego, ponieważ nie dawał znaku życia. Jego zmasakrowana twarz była opuchnięta jak balon i jego przyjaciel, Roberto Canesse, nie poznał go nawet. Był przekonany, że wynosi zwłoki kogoś innego.

Jednak po trzech dniach śpiączki otworzył oczy i uniósł rękę. 

Zmartwychwstał.

Od niedawna neurolodzy twierdzą , że są w stanie wytłumaczyć to zjawisko. Uważają, że nie przeżyłby, gdyby nie mróz. Arktyczne temperatury wstrzymały obumieranie jego komórek mózgowych po doznanych urazach, dzięki czemu mogły się zregenerować. W innych warunkach byłoby to niemożliwe.

Wydawało mu się, że budzi się ze snu. Zobaczył jak na filmie, co działo się tuż przed katastrofą. Zamienił się miejscem przy oknie z kolegą, co dla tamtego oznaczało wyrok śmierci, a jemu uratowało życie po raz pierwszy. Przez następne dwa miesiące stało się to jego codziennym doświadczenie. Każdy z dni, który nie zakończył się śmiercią, oznaczał, że znowu uratował życie.

Rozpoznawał twarze przyjaciół i odzyskiwał świadomość tego, co się wydarzyło. Zapytał o matkę. Miał z nią kontakt wzrokowy w chwili, kiedy roztrzaskali się o skałę i skrzydło samolotu oderwało się od kadłuba.

Czył się winny. To on zabrał ją wraz z siostrą na weekend do Santiago de Chile na mecz rugby amatorskiej drużyny „The Old Christians”, której był zawodnikiem. Chciał sprawić im przyjemność. W samolocie były wolne miejsca dla członków rodzin.  

Nie wiedział, że wzorowany na modelu Fokkera F-127 Fairchild FH-22, który wraz z pasażerami ważył prawie 20 ton, nie cieszył się dobrą sławą. W branży awiacyjnej nazywano go „latającą trumną”, względnie „ołowianymi sankami”. Z ogólnej sumy stu samolotów tego typu wyprodukowanych w Teksasie 30 rozbiło się w wypadkach, w których zginęło ponad 300 osób.

Dwa silniki Rolls Royce’a o mocy 2300 koni były za słabe, żeby  utrzymać samolot nad górami wyższymi niż 4500 metrów. Dlatego pilot zamierzał ominąć najwyższe szczyty Andów od południa i dopiero po tym manewrze zawrócić na północ do Santiago.

Zła pogoda, kiepski samolot i marne umiejętności pilota, który zniżał lot w chmurach myśląc, że po wyjściu z nich ukaże mu się nizinny krajobraz zachodniej Patagonii, doprowadziły do katastrofy. Zamiast zielonych łąk Chile zobaczył wierzchołki lodowców, których już nie wyminął.

Matka nie przeżyła uderzenia. Znaleziono ją „owiniętą” wokół fotela, który wyleciał z samolotu.  Siedemnastoletnia siostra Suzy umarła siódmego dnia. W chwili śmierci trzymał ją w ramionach.

Innym długo nie mogło pomieścić się w głowach, że właśnie on, którego uznali za zmarłego, wyróżniał się największą energią i zdecydowaniem. Wierzył, że musi znaleźć się jakieś wyjście. Był gotów do walki o przeżycie w ekstremalnie nieprzyjaznych warunkach.

Wrak stał się fortecą. Bez niej nie przeżyliby nawet jednego dnia. Z początkiem listopada zasypała ich lawina. Śnieg wypełnił całkowicie wnętrze samolotu. Nie wszystkim udało się spod niego wygrzebać. Osiem osób udusiło się, gdyż dokopali się do nich za późno. Paradoksalnie zwiększyło to szanse przeżycia tych, którzy ocaleli. Przygnieciony trzydziestometrową warstwą śniegu samolot ustabilizował się na zboczu lodowca. Gdyby nie było tego ciężaru, zostałby najprawdopodobniej strącony w przepaść przez któryś z huraganów, które nawiedzały ich później.

Szyli śpiwory z waty izolacyjnej. Dzięki nim nie zamarzali w nocy. Z cienkiej blachy aluminiowej, której we wraku było pod dostatkiem, sklecili system naczyń połączonych z prymitywnymi rynnami.  Mogli „wytwarzać” wodę pitną. W górnych zbiornikach lód skraplał się pod wpływem promieni słonecznych i woda ściekała do butelek

Górna warstwa śniegu stanowiła największe zagrożenie. Nawet nie próbowali po niej chodzić. Każdy krok mógł być ostatni. Śmiałkowi, który odważyłby się wyjść z samolotu, groziło, że nie wygrzebie się z zaspy albo zsunie się do jednej ze szczelin lodowca.

Twierdza, która ochroniła ich przed huraganami, mrozem i śniegiem, była pułapką.  Krytyczne sytuacje budzą jednak zdolności wynalazcze. Po kilku dniach zaczęli wyrabiać rakiety śnieżne z oparć foteli i fragmentów walizek, które przywiązywali do butówsznurkami.

Nando systematycznie przeczesywał teren. Testował możliwości poruszania się w promieniu jednego kilometra. Zorganizował wyprawę do urwanego ogona samolotu, który spadł paręset metrów niżej. Znaleźli trochę przydatnej odzieży, okulary słoneczne, koniak, parę tabliczek czekolady, aparat fotograficzny i akumulatory, które zamierzali użyć do uruchomienia nadajnika.

Nic z tego nie wyszło. Jeden z nich miał jakie takie pojęcie o elektrotechnice. Był posiadaczem aparatury stereo własnej roboty, pogubił się jednak w zwojach kabli w kokpicie. Żadnego nie udało mu się podłączyć do akumulatora.

Nie nawiązali kontaktu ze światem krótkofalówką. Zamiast tego robili zdjęcia znalezionym aparatem. Przynajmniej one miały dawać świadectwo o tym, co przeszli po katastrofie.

Byli zdani tylko na siebie. Z radia wiedzieli, że uznano ich za zaginionych. Poszukiwania wstrzymane były już po dziesięciu dniach.  Zapomniano o nich.    

Największym problemem była żywność. Mieli wodę, ale nic do jedzenia. Chudli w oczach. Ich organizmy spalały z braku żywności własną tkankę mięśniową, zasoby tłuszczu, węglowodanów i witamin. Nando stracił 27 kilo. Trudno ustalić z całkowitą pewnością, kto wystąpił z tą propozycja, choć później wszyscy podobnie opisywali okoliczności, w jakich usłyszeli o niej po raz pierwszy.  Arturo mówił, że podsłuchał, jak Eduardo w rozmowie z Antoniem martwił się o Nando, który postradał zmysły.

Powiedział mianowicie, że wobec śmierci głodowej będą musieli zjeść pilota. Po pięciu godzinach atmosfera w obozie stała się gorąca. Wszyscy uznali, że Nando zwariował. Choć okazało się, że wszyscy mieli wcześniej podobne myśli. Także Eduardo nie widział w tym szaleństwa. Uważał, że jest to jedyne rozwiązanie. Jeśli chcą przeżyć, będą musieli jeść zwłoki przyjaciół.

Ich martyrologia dopiero się zaczynała. Ciągnęła się przez 72 dni do Bożego Narodzenia. Wielu zamarzło, udusiło się pod lawiną, straciło życie w wyniku zakażeń i odmrożeń, ale tylko jeden umarł z głodu. Numa Torcatti nie przemógł się. To była jego decyzja. Nikt go nie przekonywał. Leżał w śpiworze nie skarżąc się. Umarł po sześciu tygodniach. Ważył 25 kilo.

Zostało ich szesnastu. Od czasu lawiny wszyscy zachowali życie. Wiedzieli, że linia między krainą lodu i ziemią, która ma w sobie wystarczające ciepło, żeby skroplić go w wodę, jest linią życia i śmierci.

Musieli dojść do tej granicy. Stała się ich obsesją i jedyną nadzieją. Byli pewni, że nie zginą, jeśli któryś z nich dotrze do miejsca, gdzie słychać szum wody i śpiew ptaka albo zobaczy pod śniegiem kępę mokrego mchu lub trawy.  

Pamiętali, co powiedział im pilot. Po drugiej stronie wielkiego lodowca leżało Chile. Przyjazna ludziom kraina szczęśliwości z zielonymi łąkami, drzewami i szemrzącymi strumieniami. Była to nieprawda, ale tego nie mogli wiedzieć.

W myślach wspinali się na biały szczyt, który zdawał się być tak blisko i który odgradzał ich od Chile. Widzieli siebie, jak schodzą gęsiego krętymi szlakami po zachodnim zboczu na spotkanie łąk, pastwisk i potoków.

W rozmowach powtarzali, że nie zajmie to dużo czasu. Być może jeden albo dwa dni wzmożonego wysiłku i odrobina szczęścia sprawią, że wydostaną się z piekła. Nikogo nie trzeba było przekonywać. Wszyscy byli co do tego jednomyślni. Gdy jednak ktoś zadał pytanie, kiedy wyruszą, przestawali się odzywać. Patrzyli na Nando.

On też milczał. Zwłok ubywało. Nie mógł znieść letargu zbiorowości, który paraliżował jego wolę. Najbardziej bał się dnia, kiedy głód zmusi go do zjedzenia własnej matki i siostry. W końcu zapytał Roberto, czy przejdzie z nim na zachodnią stronę lodowca. Roberto bał się tego pytania i może dlatego zgodził się natychmiast. Nie chciał, żeby Nando wziął go za tchórza. Potem przyłączył się do nich Antonio, który zdawał się być w dobrej formie.

Nie mieli najmniejszego pojęcia o górskich wspinaczkach. Oglądali je tylko na filmach. Nie mieli sprzętu, odpowiedniej odzieży, zapasów żywności, treningu i przygotowania technicznego.

Ale nie mieli także wyboru. Na pożegnanie Nando powiedział Arturo, że jeśli nie wrócą z wyprawy, nie będzie miał do nikogo urazy, jeśli z głodu posilą się mięsem jego matki lub siostry.

Pierwszy dzień przyniósł same rozczarowania. Brnęli jak muchy w smole. Rozrzedzone powietrze utrudniało im oddychanie. Żeby zrobić jeden krok, musieli po pięć razy nabierać je w płuca. Zapadali się po kolana w śniegu, który w południe topniał i stawał się grząską mazią. Nie przeszli nawet połowy zaplanowanego dystansu. Liczyli, że będą na szczycie pierwszego wieczora, ale wspinaczka zajęła im trzy dni.

Najgorsze było wejście na szczyt. Nie tak je sobie wyobrażali. Po drugiej stronie nie czekały na nich bajkowe łąki, pola, potoki i dalekie światła ludzkich osiedli. Byli otoczeni jeszcze większym i bardziej zwartym łańcuchem białych szczytów, za którymi, wiedzieli to teraz z całkowitą pewnością, nie było nic.   

Decyzja musiała być jednak podjęta. Antonio osłabł, miał niewydolne płuca. Przez niego wszystko się opóźniało. Nando był przekonany, że muszą iść dalej. Wolał umrzeć w marszu, niż czekać na śmierć we wraku samolotu.

Roberto poszedł z nim, Antonio zawrócił. Miał opowiedzieć w obozie, co zobaczyli za górą i że będą szli dalej na poszukiwanie ludzkich siedzib, dopóki starczy im żywności. Mieli jej teraz więcej, ale to tylko w nieznacznym stopniu zwiększało ich szanse.

Piątego dnia Roberto zobaczył coś, co z początku wyglądało na halucynację. Wydawało mu się, że widzi w najbardziej odległym końcu doliny zamgloną, nienaturalnie prostą kreskę.  Mógł to być majak. Ale równie dobrze mogła to być wybudowana przez ludzi droga, znak bliskości cywilizacji. Pokusa, żeby zmienić kierunek, była wielka. Zamiast wspinać się na szczyt góry, mogli zejść w dół i po dotarciu do drogi szybciej dotrzeć ludzkich siedzib.

Skąd mieli jednak wziąć pewność, że była tam droga? Nando nie widział nawet zamglonej kreski. Roberto też zaczął wątpić w swoje odkrycie. Zdecydowali, że będą wspinać się dalej, tak jak to przyrzekli sobie wcześniej – dopóki nie umrą. Później okazało się, że to nie była halucynacja. Roberto widział drogę, która była tam naprawdę.   

Mimo że wybrali okrężną drogę, doszli w końcu do wyznaczonego celu. Ich szaleńcza wędrówka trwała 10 dni. Pokonali dystans 80 kilometrów. Nawet doświadczeni himalaiści nie są pewni, czy byliby w stanie powtórzyć ten wyczyn w tak ekstremalnych warunkach.

Wybrali ciężki szlak, ale dotarli w końcu do linii dzielącej życie od śmierci. Usłyszeli szum wody. Niepozorny strumyk przemienił się w rwący potok. Szli wzdłuż wodnego drogowskazu coraz szybciej i czując, jak z każdym krokiem wracają im siły. Mieli wreszcie ciepłą ziemię pod nogami i wiedzieli, że przeżyją.

Po raz pierwszy od miesięcy pili krystalicznie czystą wodę wprost z rzeki. Widzieli trawę, którą mogli się nasycić do woli. Nie więcej nie chcieli od życia. Na drugim brzegu pasła się krowa, co wskazywało na bliskość człowieka. Spełnił się ich sen o bajecznej krainie. Mieli wielkie szczęście. Tym bardziej, że resztki prowiantu psuły się już pod wpływem rosnącej temperatury.

Byli w Chile? Potok zmienił się w spienioną rzekę. Któregoś dnia po przebudzeniu zobaczyli człowieka na koniu w kapeluszu z szerokim rondem. Nie spuszczał z nich oczu. Dziwił się, że spotkał ich tak wysoko w górach. Nazywał się Sergio Catalan, był farmerem. Domyślił się, że potrzebują pomocy. Szum wody był jednak tak wielki, że nie mógł się z nimi porozumieć.

Na migi pokazał, że mają czekać i po paru godzinach przyjechał znowu. Wykazał się dużą inteligencją. Miał tym razem ze sobą kartkę papieru. Owinął nią kamień i obwiązał go sznurkiem. Przytroczył do niego ołówek i cisnął nim w ich stronę.

Napisali w odpowiedzi, którą tak jak on owinęli kamień:

„Jesteśmy z Urugwaju. Nasz samolot rozbił się za dwiema górami 72 dni temu. We wraku jest jeszcze 14 ofiar . Grozi im śmierć głodowa. Gdzie jesteśmy?”

Sergio Catalan rzucił im owinięty w płótno chleb z kawałkiem sera. Dojazd do najbliższej wsi z posterunkiem policji zajął mu 10 godzin.  Następnego dnia przyjechał w towarzystwie pięciu konnych policjantów, którzy pomogli im w przeprawie na drugi brzeg rzeki.

Od nich dowiedzieli się, że są w Chile.

 

 

waldburg
O mnie waldburg

By                                                                                                            

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości