waldburg waldburg
643
BLOG

Parę słów o Mackiewiczu

waldburg waldburg Kultura Obserwuj notkę 8

 

 

 

 

Pod poprzednim wpisem w trakcie wymiany zdań na temat piękna chwili oraz osobistych pamiętników Ludwika XVI i Mikołaja II nieoczekiwanie doszliśmy z Xiężną do Józefa Mackiewicza. Chciałem wkleić tam fragment nieukończonej analizy stylu (moim zdaniem) najwybitniejszego albo co najmniej jednego z najwybitniejszych pisarzy polskich XX wieku, do której przymierzałem się równo rok temu.

Po namyśle uznałem jednak, że lepiej będzie, jeśli zrobię to w formie oddzielnego wpisu, co niniejszym czynię.

Na zdjęciu powyżej pisarz z córką pod Ostrą Bramą na spaceraze rodzinnym w Wilnie.

 

 

Pod względem talentu i klasy intelektualnej Mackiewicz bije Żeromskiego na głowę. Przewyższa go inteligencją, wiedzą i głębią przemyśleń. Jego język ma więcej świeżości, odwagi i precyzji.  Porównania są trafniejsze, wyzbyte z pretensji, szlochów i zaśpiewów. Mackiewicz jest lakoniczny. Hołduje rzeczowemu stylowi narracji. Jego opowieści pisane są nie dla popisów przed czytelnikiem, tylko żeby wzbudzić jego ciekawość. Nie wprowadza go w trans, tylko w stan niedosytu. Dopiero po przeczytaniu jego książek uświadamiamy sobie zachłanność, z jaką je połykaliśmy.  

Do ulubionych chwytów narracyjnych Mackiewicza należą nawroty i nieoczekiwane zmiany tempa.  Zaczynają się często od zdanek w rodzaju: „Ot co.” Albo „podczas kiedy sprawa miała się tak”, względnie „a tymczasem stała się rzecz taka”.

Kolokwializmy te w niczym nie umniejszają jego daru hipnozy. Mackiewicz jest mistrzem opisu, gawędy i precyzyjnych metafor, które w jego wykonaniu przemieniają się czasami w ewolucje linoskoczka. „Rozprutą białą pokrywę nieba, zza której wychyla się na krótką chwilę nieśmiałe słońce” porównuje w „Nie trzeba głośno mówić” do… „obłocznych pieluch –  jakby ktoś rozsunął choremu firankę i powiedział – no spojrzyj sobie na moment, jak już nie możesz wytrzymać…”  

Siłą jego opisów jest suwerenność, brak zadęcia i nobilitujący je zawsze przebłysk myśli.  W odróżnieniu od zdecydowanej większości współczesnych mu autorów snuje swoje opowieści zgodnie z klasycznym kanonem narratora wszechwiedzącego. Z tym że akurat w jego przypadku jest to usprawiedliwione. Jego wiedza o świecie jest tak imponująca i dogłębna, że przy odrobinie przesady można by ją uznać za boską.

Pisze tak, jak gdyby posługiwał się obiektywem o zmiennych ogniskowych. Z taką samą łatwością szkicuje rozległe pejzaże i wnika w najdrobniejsze szczegóły.  Swoją znajomość psychologii i historii przekazuje w sposób wyrafinowany. Prowadzi czytelnika za rękę, odsłania przed nim tajemnice i nie męczy go swoją zadyszką, ponieważ jako urodzony długodystansowiec nigdy jej nie odczuwa. Budowane przez niego metafory są jak starannie dobrane sprężyny albo kółka zazębiające się w zegarku. Napędzają narracje w takim samym stopniu, co fabuła i dialogi.

Czasem trudno oprzeć się wrażeniu, że nie pisze, tylko maluje. W „Drodze do nikąd” opis „zmęczonych wiecznym wypatrywaniem ruchu ludzkiego, nigdy prawie niemytych szyb dworca kolejowego” zamyka rzuconą jakby od niechcenia obserwacją, że „zachodzą bielmem kurzu”. Dalej pisze, że po ich wewnętrznej stronie „pająk rozpostarł swoją pajęczynę”, a stojący przy oknie bohater powieści Paweł (zapewne alter ego autora), patrzy przez nią, „jak przez kratę więzienną”.

Jego obrazy wpisują się w pamięć jak najlepsze fotografie. Można je powiększać, studiować ich fragmenty albo zatrzymywać jak klatki filmowe. Niemal zawsze towarzyszą im komentarze, które pogłębiają ich znaczenie i ostrość.

„Z nastaniem jesieni portretom Stalina w witrynach sklepowych przestały wreszcie dokuczać muchy”.  W taki sposób zaczyna się w ”Drodze do nikąd” ekspresjonistyczny opis Wilna w pierwszych miesiącach sowieckiego panowania.

„Miasto przybrało wygląd jeszcze bardziej brudno-czerwono-szary. Wszyscy mieszkańcy wpadli na ten sam pomysł, aby się sztucznie przybiednić. Kobiety zamiast kapeluszy włożyły na głowy chustki, mężczyźni zaś czapki. Każdy wdział ubranie możliwie najstarsze i podniszczone. Do jesieni pasowały palta koloru nijakiego, spod których wystawały spodnie niezaprasowane również koloru nijakiego. Z drugiej jednak strony unikano wyróżniania się szczególną biednością. Przeciwnie chodziło o to właśnie, żeby się jak najmniej wyróżniać, zlać się z otoczeniem możliwie najidealniej, przystosować się do tła.

W ten sposób w państwach kapitalistycznych usiłują zlewać się niewidocznie z tłem ulicy szpicle i policyjni konfidenci. Po wkroczeniu armii czerwonej sztuka rozpływania się w szarości dnia stała się od razu udziałem wszystkich. Nie musiała zatem być trudna, skoro ulica od pierwszych dni przybrała wygląd, jakby szły nią wyłącznie tłumy konfidentów.”

Nieco dalej pisze o zeschłych liściach. Ich opis pojawia się we wstępie do moim zdaniem najlepszego rozdziału powieści, który jest mozaiką różnych odmian późniejszego skundlenia w czasach Peerelu. Paweł opuszcza podmiejski dom letniskowy z zamiarem wyjazdu do Wilna. Pod pachą trzyma owiniętą w egzemplarz moskiewskiej „Prawdy” szablę z XVIII wieku ze srebrną rękojeścią w kształcie głowy orła.  Paweł nie ma środków do życia. Odziedziczoną po którymś ze swoich sarmackich przodków karabelę chce zaoferować jakiemuś muzeum albo antykwariatowi.  W swojej naiwności nie wie, że zgodnie z zarządzeniem nowych władz handel „białą bronią” jest zakazany.  Nie wie też, że zacznie padać deszcz i spod przemokniętej „Prawdy” wynurzy się stalowa klinga. Znajomi Pawła będą umierać ze strachu na sam widok przyniesionej przez niego szabli – od wieków symbolu polskiej niezależności państwowej. Nikt nie spełni prośby, żeby przechować ją na jedną noc w swoim mieszkaniu…

W drodze do stacji kolejowej Paweł zauważa, że kiedy idzie z jesiennym wiatrem, liście „biegną za nim z tyłu” i że „są jak wierne pieski, które toczą się po ziemi odprowadzając kawałek drogi na ostatnie pożegnanie, czy też jak oswojone ptaszki, pisklęta rude, żółte, brązowe, śmiesznie i niezgrabnie podskakujące wydłużonym stadem i czepiające się cholew albo nogawek spodni. Wiatr zadmie i w swoim dziecinnym ferworze jesienne liście robią minę, jak gdyby nigdy nie miały zamiaru opuścić podróżnego, a owszem toczyć się z nim aż na kraj świata i nawet zawadiacko wyprzedzają go na ścieżce. Zwłaszcza liście klonowe na swoich pogiętych nóżkach okręcają się młynkiem i czynią tyle szmeru, że ścieżka wydaje się być żywa. Wierzyć im jednak nie można. Cała hałastra zatrzymuje się nagle i układa się w błocie na płask.”

Mackiewicz fotografuje ludzi, sceny z ich życia, przyrodę i światy, których nikt chyba w historii polskiej literatury tak nie portretował. No może z wyjątkiem Mickiewicza. Ale na tym nie koniec. Trzeba pamiętać, że opisy te służą mu najczęściej za tkankę, na której dokonuje chirurgicznych zabiegów. Wyjaśnia to i owo, ale nie tłumaczy wszystkiego. Jak każdy wytrawny gawędziarz wie, że czasem lepiej zdać się na niedopowiedzenie, zostawić parę nieostrych konturów i pustych miejsc na znaki zapytania.  

Pytania zawsze prowokują myśli. Skłonność do dociekań filozoficznych cechuje wszystkich chyba bohaterów Mackiewicza bez względu na ich pochodzenie, przynależność stanową i narodową. Są to, jak należy przypuszczać, jego własne przemyślenia. W latach dwudziestych studiował filozofię na Uniwersytecie Warszawskim, choć z wykształcenia był przyrodnikiem, a z pasji ornitologiem.

Ptaki fascynowały go ze względu na podobieństwo do ludzi. Gile, sroki, wrony, gołębie, dzięcioły, żurawie i szpaki zaludniają kulisy niemal każdej jego opowieści. Są świadkami i uczestnikami wydarzeń, które rozgrywają się w równoległym świecie człowieka.  

Eksplozję pocisku artyleryjskiego w pierwszym starciu między armiami Prus i Rosji pod koniec sierpnia 1914 Mackiewicz przedstawia w „Sprawie pułkownika Miasojedowa” z perspektywy pierwszych ofiar: trafionego armatnim odłamkiem żołnierza, chmary komarów, dwóch polnych myszy, zgniecionej biedronki i rozszarpanej sroki czarnogłówki.

Warto wczytać się w ten komentarz.

„Było to pierwszego dnia pod Stallupönen. Lato, że człowiek ledwo nadążał pot wycierać z czoła. Słońce przeświecało każdą trawkę i dawno wypiło już ostatnią kroplę z pogranicznego błota. Powietrze przesycone było wonią dojrzewającej jesieni. Na brzózkach zaczęły już żółknąć listeczki. Dalej słał się dywan wrzosu… Przed oczami migotał, unosił się, to opadał rój komarów.

Raptem jakby ktoś po niebie przedzierał kawał jedwabiu. Szszszsz…czczcz…żżżżżż… łomot. Pocisk runął w to właśnie miejsce. Zasłonił je wulkanem torfu i kłakami darni. Zabił trzysta komarów, dwie myszy polne, dwie glizdy, tuzin czarnych żuczków, Michała Łukaszewicza, szeregowca 105 orenburskiego pułku piechoty, oraz sikorkę czarnogłówkę, którą strącił wybuchem z gałązki pobliskiej brzózki.

Łukaszewiczowi odłamek nie strzaskał nawet czaszki – ledwo wyłamał nasadę nosa, wbił się przez lewe oko wprost w mózg i ostrymi kantami rozpalonego żelaza rozszarpał wszystko, co było wewnątrz głowy. Łukaszewicz nie zdążył krzyknąć. Padając w trawę ostatnim skurczem palców rozdusił żywą jeszcze biedronkę.

Zginęli wszyscy. Niech im wieczność lekka będzie.

I odlatywał już anioł stróż zwolniony ze swojego ziemskiego obowiązku. Gdyby jednak w ostatniej chwili zdążył był go Łukaszewicz przytrzymać za koniec szaty i krzyknąć: „Stój! A ja… Powiedz, aniele Boży, cóż mam wspólnego z garścią owadów i jednym ptakiem?”, usłyszałby zapewne w odpowiedzi: „Prawie wszystko. Stworzeni zostaliście przez jednego Boga.”

W rachunku ogólnym to tylko liczba skróconych dni. Tylko kwestia czasu. I gdyby owad ukryty za odstającą korą brzozy dwadzieścia kroków dalej miał zdolność przewidywania, radowałby się zapewne z celności pocisku. Gdyż inaczej zostałby niewątpliwie zmiażdżony w dziobie sikorki czarnogłówki, która o sekundę później miała tę brzozę odszukać.

Sekunda….. Sprawa czasu. Zabrakło jej. Owad cieszyć się będzie, kto wie, ilu jeszcze dniami żywota. Dotrwa do samej zimy może? Bo drugi, trzeci i czwarty, dziesiąty pocisk, a później setny i …setny, padały wszystkie w dalszych odstępach, łamały gałęzie, sypały liście, czarna ziemia, dziwacznie skręcone korzenie leciały wraz z gwizdem odłamków, wśród ryku i huku zagłuszając krzyki rannych…

Co do Łukaszewicza, można by go nazwać żołnierzem nieznanym na kolejce. Choć przecież autentyczny żołnierz nieznany, nad którym tli się znicz uroczysty, był znany kiedyś.

Tylko później zapomniany. Umrę i ja, a któż będzie znał, że syn ogrodnika w domu mojego ojca nazywał się kiedyś Michał Łukaszewicz, który zginął później w pierwszej potyczce pod Stallupönen? I cóż to kogo kiedyś będzie obchodzić?”

Zwierzęta małe i duże, owady, ludzie oraz ich światy przenikają się nawzajem. Stanowią jedność i są nosicielami tych samych kodów. W podobny sposób rówieśnik Mackiewicza Isaac Bashevis Singer opisywał to w swoim metafizycznym opowiadaniu „Gołębie”. Ptaki są stworzeniami indywidualnymi.  Do tego wniosku dochodzi bohater opowiadania, którego pierwowzorem był prawdopodobnie profesor Szymon Aszkenazy.  Owdowiały profesor historii Władysław Eibeschutz otacza się ptactwem.  Co noc wypuszcza papużki i szpaki z klatek w swoim mieszkaniu na Tamce. Ze zdumieniem odkrywa, że stworzenia, na które dotąd nie zwracał większej uwagi, mają indywidualne dusze.  Prześladują je nawet senne koszmary. Markotnieją po utracie partnerów i nawet po ich śmierci dochowują im wierności. Obserwacje te profesor Eibeschutz spisuje w przededniu najazdu Hitlera na Polskę.  Studiując pod mikroskopem znalezione na dywanie pióra kanarka albo strukturę siwego włosa, którego wyrywa sobie z brody, polemizuje z Darwinem i Lamarckiem.  Na parę godzin przed śmiercią próbuje znaleźć swoją odpowiedź na odwieczną zagadkę stworzenia.  

Nie inaczej  jest z Mackiewiczem. Na otaczający go świat ludzi patrzy z perspektywy badacza pochylonego nad mikroskopem. Często podkreśla ten dystans.  Na nim buduje swój lapidarny i wolny od emocjonalnej retoryki światopogląd. Jego rozważania na temat sensu historii i życia ludzkiego mogłyby posłużyć za punkt wyjścia do niejednej rozprawy filozoficznej.  Tym jednak, co najbardziej je wyróżnia, jest sztuka zajmującego przekazu. Mało było powieściopisarzy –  i to w skali literatury światowej – którzy posiedli ją w takim stopniu jak Mackiewicz.

Zawsze byłem zdania, że dorósł do najwyższych poprzeczek i że należy mu się miejsce szczególne w tej hierarchii. Osobiście ustawiłbym go na jednej półce z największymi Rosjanami – Czechowem i Dostojewskim. Z pewnością wiele się od nich nauczył. Nie on jeden zresztą, ale jednak nie znaczy, że ich kopiował.

Wypracował własną technikę narracji. Mocno osadzoną w faktach, nie tak pośpieszną i rozgadaną jak u Dostojewskiego i pewnie nie tak skrótową jak u Czechowa.  Ze współczesnych mu pisarzy najbliżej było mu chyba do Steinbecka z „Na wschód od Edenu”. Obydwaj dysponowali równie solidną wiedzą i ogarnięci byli podobną pasją wyczerpującego opisania czasów, mechanizmów społecznych, ludzi i świata, który znali z bezpośredniego doświadczenia.

Ale Mackiewicz był inny. Zachował inną inność swojej niszowej odrębności. Pisał językiem kresowego swojaka, mieszkańca Wilna i obywatela Wielkiego Księstwa Litewskiego, któremu obca była mentalność plemienna, a nieobce lokalne historie, języki i dialekty. Był niszowo inny i zarazem na inne niszowe inności otwarty. Miał pogłębioną wiedzę na temat różnorodnego w swoich odmianach otoczenia, w którym spędził dzieciństwo i młodość.

Doskonale znał Rosjan, Litwinów, Białorusinów, Ukraińców, Żydów, Niemców, Tatarów, unitów, chasydów, starowierów i protestantów. Tym, co go wyróżniało, był dystans do narodowych podziałów i gotowość, z jaką zanurzał się w tych innych światach.

Przykładem może być rozdział o sekcie starowierów w „Nie trzeba głośno mówić”. Przedstawione tam dzieje zagubionego w lasach pod Połockiem nad Dźwiną sioła Znachorki mogłyby się znaleźć wśród biblijnych przypowieści. Mieszkańcy Znachorek – wyznawcy zwalczanej przez moskiewskich hierarchów odmiany prawosławia, która głosiła nadejście antychrysta (Lenina i Trockiego) – żyją po Bożemu. Stronią od grzechu. Nie łaszą się na cudze. Wierzą w wyższą sprawiedliwość. Nie palą, nie piją, dochowują wierności małżeńskiej, nie przeklinają. Po wejściu Niemców nie czekają na zgodę z Berlina i samorzutnie reprywatyzują majątek kołchozowy. Rządzą się po swojemu. Żeby było sprawiedliwiej. Kiedy trzeba stawiają skuteczny opór uzbrojonym po zęby spadochroniarzom i zbiegłym z niewoli jeńcom sowieckim.  Wdają się także w konflikty z Niemcami w Witebsku, którzy chcą na nowo wprowadzać kołchozy zgodnie z dyrektywą Himmlera.  

W Znachorkach rządzi sołtys Zacharow. W czasie I wojny światowej służył „za sapera” i wie, jak trzymać w szachu przeciwników.  Wyprzedza ataki sowieckich okrużeńców i łotewskiej kompanii Waffen SS zyskują sobie sławę w całej okolicy.  Pod zbrojną opiekę Znachorek oddają się inne wsie, a Niemcy i partyzanci omijają z daleka „leśny kraj starowierów”. Dopiero kiedy przegrana Niemców staje się nieunikniona, Zacharow z całą wsią wycofuje się przed „niosącymi wolność” oddziałami Armii Czerwonej i dociera w taborze furmanek aż pod Warszawę.  Jest to jedna z najbardziej niesamowitych historii, jakie zdarzyło mi się czytać. 

Jej narrator miał dar wczuwania się w innych. Nie kierował się uprzedzeniami, tylko ciekawością. Odrzucał nacjonalizm. Uważał, że kryteria prawdy, racji i ocen moralnych sprawdzają się tylko w odniesieniu do jednostek, natomiast przerzucane na klasy społeczne i narody prowadzą do przekłamań i wynaturzeń. Prawda była numerem jeden na jego liście dociekań i dlatego nie wchodził w kompromisy z kłamstwami plemiennymi, od których stał wyżej. Prowadził obserwacje przyrodnika poniekąd z lotu ptaka albo z windy, którą wyjeżdżał na dowolną wysokość. Dzięki niej górował nad tymi, którym się przyglądał oraz tymi, którym to przeszkadzało.  

Poza tym eksperymentował.  Robił to w sposób nienachalny i nie dla każdego czytelnika widoczny. Do opisów chętnie wprowadzał elementy montażu filmowego, który nie kłócił się z preferowanym przez niego tradycyjnym stylem narracji. Jego inteligentny, oparty na nowatorskich zabiegach formalnych opis zamieszek ulicznych 17. października 1941 w Moskwie mógłby być znakomitym materiałem do etiudy filmowej. Tego dnia po Moskwie rozeszła się plotka, że czołgi niemieckie są już w mieście. Doszło wtedy do rozruchów i samosądów. Mieszkańcy sowieckiej centrali świętowali „koniec bolszewizmy”, pustoszyli sklepy i odgrażali się Stalinowi.

„Było bardzo wcześnie, gdy wyszedł przed bramę na ulicę i od razu instynktem właściwym dla sowieckiego człowieka wyczuł, że jest coś nie tak, jak było. Nie, żeby na jezdni coś się działo. Nie działo się nic. Większość okien była zamknięta. Za to tu i ówdzie widziało się ślady stłuczonego szkła i wiatr popędzał po bruku jakieś papiery. Mżył deszczyk z ołowianego nieba. Ale oto w odległości dwustu kroków idzie gromada ludzi środkiem jezdni, jakoś nie po pijanemu, ale tylko przewalając się szeroko z nogi na nogę, jakby dla podkreślenia swojego lekceważenia dla otaczających ich murów. Właśnie w tym chodzie było coś specjalnego. Przypomniał sobie, jak jego ojciec podśpiewywał sobie dawniej piosenkę kontrrewolucyjną: „My Trockiego poznajemy po jego chodzie…” – Spojrzał w prawo: milicjanta na skrzyżowaniu nie było. 

– Czy nie sądzicie Anton Władimirowiczu – zapytała go półgłosem dozorczyni – że te wołania przez radio „Obywatele, alarm!”, to już sam Niemiec nadaje?

– Co? Nie sądzę – odparł zaskoczony, gdyż nie widział, kiedy wyszła za nim z bramy. – Nie. Na pewno nie. Zaraz, co to dziś jakoś tak… wygląda?

– Źle wygląda, Anton Władimirowiczu. Inni mówią, że dobrze wygląda. Partia, rząd… mówią, z Moskwy uciekli.

W tym momencie Anton podjął decyzję. Wrócił do domu, zrzucił mundur i przebrał się w cywilne ubranie.”

 

 

waldburg
O mnie waldburg

By                                                                                                            

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura