olgerd olgerd
549
BLOG

Nieistnienie zabija jak topór

olgerd olgerd Kultura Obserwuj notkę 2

To proste: ktoś mnie widzi. I jest mu głupio, bo on jedzie samochodem, a ja idę pieszo. On ma super furę, a ja ubłocone buty. On mnie rozpoznaje, a ja jego czy też ją, nie poznaję, bo przez odbijające się w szybie światło nie widzę, kto jest w środku. Samochód więc się zatrzymuje, potem zapala się białe światełko, co znaczy, że kierowca wbił wsteczny, auto cofa się, a kiedy jest na mojej wysokości, hamuje, następnie uchylają się drzwi albo robi szczelina w oknie, i słyszę zza opuszczonej szyby:

- Podwieźć cię?

Przypominam sobie wtedy dowcip o przydrożnej tufcie, która odpowiadała na taką propozycję: - Nie, po dwieście pięćdziesiąt. 

Generalnie to ja lubię chodzić. Gdybym mógł, to chodziłbym także do pracy, no, ale z Bolesławia to jest osiem kilosów, w dwie strony - szesnaście. Szybkim krokiem tyle kilometrów jestem w stanie zrobić w dwie godziny. A przez dwie godziny można sobie sporo rzeczy przemyśleć. Tylko czy ja mam aż tyle rzeczy do przemyślenia? Chyba całe moje mało skomplikowane życie bym w trakcie kilku takich spacerów przemyślał, i co bym wtedy zrobił z resztą wolnego czasu?! Lekarz też mi kazał dużo chodzić, bo to dobre na nerki. No, ale na nerki jeszcze lepsze piwo, więc po co łazić jak głupi? A zresztą, jak tu chodzić, skoro chcą podwozić?! I spróbuj się, człowieku, nie zgodzić; odmówisz, to pomyślą: Odepchnął wyciągniętą pomocną dłoń! Niewdzięcznik! Wzgardził! Wywyższa się! Jaki k… ważny! Palant! Nawet samochodu nie ma! Pomaż sobie frajerze o takiej bryce! 

Dlatego jak się zatrzymują - zawsze wsiadam. Dziś też mnie znajoma podwiozła, ale nie o dzisiejszym incydencie logistycznym będzie, tylko o dużo wcześniejszym…

Kiedy to mogło być? Cztery, nie, góra trzy lata temu. Tak, nie więcej niż trzy, bo wtedy już prawie wyłącznie prozę pisałem. Dobrze to pamiętam.

Wsiadłem więc, a samochód, choć nie znam się na markach, robił wrażenie takiego, który musiał kosztować krocie. Pewnie tyle, co średniej wielkości dom, zresztą wyglądał jak średniej wielkości dom. Swoją drogą, kiedyś wieszczono, że samochody miejskie będą coraz mniejsze, a tymczasem można zaobserwować odwrotny trend: miejskie robią się większe od terenowych…   

No, ale wsiadłem i nawet pas zapiałem, bo coś pikało przypominając o konieczności zapięcie pasów. Patrzę, kto siedzi za kierownicą; kobieta, młoda, ładna i zadbana. Atmosfera miejsca też była w porządku: dyskretna woń lawendy i miła dla ucha muzyka, bodajże filmowa, i jeszcze milszy uśmiech kobiety. Grzechem byłoby nie skorzystać z propozycji podjechania kilku metrów w tak pięknych okolicznościach.

„Tak, ale skąd ona mnie zna?” – kołatało mi w głowie.

- Pan mnie pewnie nie pamięta…? – zaczęła zgodnie z harmonogramem.

Kiwnięciem głowy potwierdziłem jej przypuszczenia.

- Dziwne, ale chyba rzeczywiście mam lukę w pamięci… Chodziłem z pani dziadkiem do klasy? – zaiste, żałosny to był żart.

Zaśmiała się.

- Dziwne by było, gdyby mnie pan pamiętał. Był pan w naszej szkole, na lekcji. Opowiadał pan o lokalnej historii i o pisaniu książek.

- Tyle tych szkół było…. – usprawiedliwiłem się.

- Zrobił pan na nas wrażenie, bo zamiast jakieś nudy pociskać, opowiadał pan o życiu erotycznym królów polskich. Nawet klasowy głupek, Budyń, tak się zaciekawił i tak rozdziawił japę, że mało mnie nie połknął – zachichotała.

Jechała wolno i rozglądała się uważnie. Przepuściła na pasach matkę z kilkuletnim dzieckiem…

- Wiele takich lekcji poprowadziłem. Zdarzało się, zapraszano mnie do szkół, żebym o poezji opowiadał, ale widząc, że to nie chwyta, opowiadałem o życiu erotycznym królów lub pisarzy, albo coś w tym guście. Czym jak czym, ale rozmnażaniem młodzież zawsze będzie zainteresowana.

Śmiała się. Starałem się nie być obcesowy, więc tylkona nią zerkałem; a było na co; miała ładne, brązowe oczy, zwieńczone lekko wyskubanymi brwiami. Pod perfekcyjnym makijażem kryła się pociągła twarz z lekko zadartym nosem. Ciuchy, wiadomo, markowe i jak spod igły. No, nie było się do czego przyczepić. I jeszcze miła, bo się przecież zatrzymała i wzięła obcego faceta…

- Na szczęście o poezji pan nam nie opowiadał. Bardzo dobrze, bo poezja to straszna rzecz - wyznała. 

Proszę, nie mogłem wtedy wiedzieć, że za trzy lata Franaszek wydrukuje w „Gazecie Wyborczej” esej, w którym będzie nawoływał o przywrócenie piękna w poezji, a mimo to powiedziałem:

- Co pani opowiada?! Poezja, dobra poezją, jest piękna.

- E, tam, nudy… - żachnęła się. Zajęta wchodzeniem w zakręt nawet na mnie popatrzyła.

Musiałem jej coś udowodnić. Potrzebowałem jakiegoś porządnego cytatu, a tu akurat pustka w głowie. Na ten ciepły, czerwcowy dzień pasowałoby coś lekkiego, acz pięknego. Tylko co jest jednocześnie lekkie i piękne? Sęp-Szarzyński? Piękny, ale nie lekki. Miłosz? Nie, Miłosz też za ciężki i za poważny. Herbert? Nie, Herbert za mądry. Szymborska? O, Szymborska dobra, lekka, finezyjna, ale co z tego, jak sobie nie mogłem przypomnieć żadnego jej wiersza o chmurach i kotach. A może coś z młodej polskiej poezji? – zadumałem się, ale to już była desperacja, bo co niby miałem jej wyrecytować? Coś Sosnowskiego? Nie zrozumie! Tkaczyszyna-Dyckiego? Przygnębi ją. Baczewskiego? Zdębieje! Więc też nie. Nagle olśnienie, mam, wiem kto!

 

W czerwcu najpiękniej ogród zakwita Luizy

Którego nieistnienie zabija jak topór

Zawieszony na tęczy pod gwarancją wizji

Rozżarza się w olśnienie purpurowych kopuł

W czerwcu najpiękniej ogród zakwita Luizy

 

Luiza której lekkość gracja i swoboda

Metal z różą a krzemień z obłokiem kojarzy

Biega bezbronna w ciemnych lewadach ogrodu

Serca wyryte w korze mając na swej straży

Luiza której lekkość gracja i swoboda…

 

Tyle mi się przypomniało; dobre i to.

- Nawet ładne, czyje to? Pana?

- Andrzej Bursa.

- Nie znam. Czy to olkuski poeta?

Przez wdzięczność – podwoziła mnie - starałem się być wyrozumiały dla jej ignorancji.

- Nie, z Krakowa. Nie żyje. Zmarł dawno temu, w 26 wiośnie życia.

Rozczuliła się.

- Szkoda. Takie ładne wierszyki pisał… I umarł mając tyle lat, co ja teraz…

- No, nie wszystkie jego wiersze były „takie ładne” – pozwoliłem sobie na ironię.

Nie wyczuła jej. Szybko zapomniała o Bursie.

- Nie spytałam, gdzie pana podwieźć?!

- Do centrum, wyskoczyłbym sobie gdzieś przy Mickiewicza.

- O, Mickiewicz! Katowali nas w szkole tym Mickiewiczem! – aż nią trzepnęło, kiedy wymawiała to nazwisko. Zmarszczyła przy tym czoło, a te jej wyskubane brwi zbliżyły się do siebie tak, jak czasami mężczyzna zbliża się z kobietą.

- Tak, Mickiewicza zarzynają w szkołach, jak wieprzka…

Parsknęła śmiechem.

- Dobrze powiedziane – zgodziła się. - I ten drugi jeszcze był, no, jak mu tam?

- Słowacki? – podrzuciłem. Rękę już miałem przy pasach. 

- Ten też, ale mnie o tego innego chodzi… Nazwisko miał chyba na „n”. Coś jakby od nory…

„Jak od „nory”, to nie Krasińki” – domyśliłem się. - Norwid!

- Tak, tak, właśnie!

Ucieszyła się, że jestem taki domyślny. A ja, uwierzcie, bardzo chciałem wyjść. Miałem nauczkę. „Nie lepiej było iść, debilu?! Trzeba było powiedzieć: nie, dziękuję, blisko mam!” – myślałem wkurzony na samego siebie.           

Na szczęście byliśmy już na wysokości targu. Odpiąłem pas. Znowu pikało.

- Po skręcie w prawo, jakby się pani gdzieś zatrzymała… - poprosiłem.

- A zna pan na pamięć jakiś swój wiersz? – spytała i popatrzyła na mnie z napięciem.

Zatkało mnie. A potem wyrecytowałem:

 

Który skrzywdziłeś człowieka prostego

Śmiechem nad krzywdą jego wybuchając,

Gromadę błaznów koło siebie mając

Na pomieszanie dobrego i złego…

 

Zrobiła się podejrzliwa. Zredukowała bieg i wjeżdżając do zatoczki powiedziała.

- To pana?! Chyba już go gdzieś słyszałam? To może jednak pan nam wtedy czytał swoje wiersze?

Pokręciłem przecząco głową.

- Wątpię.

Silnik pracował cicho, ale miarowo. Sięgnąłem za klamkę.

- Bardzo dziękuję za podwiezienie.

- Nie ma za co. Fajnie było porozmawiać…

- Do widzenia – ukłoniłem się.

- Do widzenia, panie Józefie.

Wysiadając odwróciłem się do niej plecami, więc udało mi się ukryć konsternację. Potem przez chwilę patrzyłem za odjeżdżającym samochodem, zastanawiając się, co taka kobieta robi przez resztę dnia, poza wizytami u fryzjera, manicurzystki i treningiem w fitness-clubie.

Ale najbardziej zastanawiało mnie, na czyje konto się przejechałem? Chyba nigdy nie dowiem się kim jest, czy raczej kim był, „pan Józef”.

 

olgerd
O mnie olgerd

Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura