olgerd olgerd
426
BLOG

O nas nikt nie napisze takiej książki

olgerd olgerd Kultura Obserwuj notkę 1

Boże, ile to lat minęło? Chyba z piętnaście. No, może przesadziłem, ale dziesięć to na bank! Dziwne, w jednym mieście mieszkamy i pracujemy, a tyle czasu się nie widzieliśmy. Kuba - bo tak mu dali na chrzcie - trochę się zapuścił, widać było gołym okiem, że mu się powodzi i nie głoduje, bo w pasie, to pół Kuby więcej było, niż pamiętałem.

- Kopa lat! – jęknął wzruszony.

- A nawet kupa! – przytaknąłem.

- Co u ciebie? Dalej… - nie skończył, bo odezwała się jego komórka. Momentalnie rozpoznałem muzykę: John Williams „Gwiezdne wojny”. Pomyślałem, że to fajny motyw, chyba go sobie ściągnę na komórkę. Kuba wykonał ręką przepraszający gest i odebrał:

- Tak, co się stało? – spytał kogoś, z kim musiał być blisko, może kolega z pracy, albo któryś z domowników, bo mówił dość nonszalancko; tak się gada z kimś, kogo się zna na dobre i na złe. Strzelałem: żona albo wspólnik.

- Nie, nie… - skrzywił się. – Już żeśmy to przerabiali. Powiedz mu, że ja do niego oddzwonię. No, nie teraz, za chwilę. Rozmawiam z przyjacielem.

Czekałem cierpliwie i, nie powiem, miło mi się zrobiło, gdy powiedział o mnie per: „przyjaciel”. Coś chyba jest na rzeczy, gdy się mówi, że przyjaciel to nie jest ktoś, z kim musimy mieć stały, codzienny kontakt, skoro on nazwał mnie przyjacielem, a nie widzieliśmy się od dekady.

- Sorry, ale z mojej firmy dzwonili – przeprosił chowając telefon do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Wspólnik – dodał, a mnie się zdało, że powiedział to lekceważąco.

- Nie ma sprawy – uśmiechnąłem się.

- Na czym to skończyliśmy? – zapytał. Chyba myślami wciąż był przy rozmowie telefonicznej.

- Teraz czy przedtem? – zażartowałem. – Przedtem byliśmy na wspólnym…

Brzdęk tłuczonego szkła, potęgujący się , aż do niemiłosiernego hałasu; Kuba zdumiał się, co poznałem po rozszerzonych oczach. Fakt, dzwonek w mojej komórce niejednego wpędził w konsternację.

- Teraz ja cię przeproszę  - usprawiedliwiłem się.  – Małżonka.

- Rozumiem, siła wyższa – stwierdził z lekkim przekąsem, a może tylko mi się zdawało.

- No, cześć, wszystko ok? – zawsze pytam czy wszystko jest ok, choć często nie jest, ale nawet jak nie jest, to Renia mówi, „tak, jest ok”, tyle że zaraz dodaje to cholerne „ale”! Teraz było podobnie, niby było okej, ale przy okazji coś tam było i „niehalo”: z Martyną, bo się pokłóciła z koleżanką, a z kolei Tymon dostał uwagę w szkole, za bójkę z kolegą. Po prostu, życie codzienne mieszkańców pogranicza śląska-małopolskiego na początku XXI wieku . Spytałem więc:

- Kto zaczął?

Podobno kolega, a syn tylko mu oddał. Ale uwagi wychowawczyni wpisała do zeszytów jednemu i drugiemu, więc Tymon się przejął.  

- I dobrze, że nie daje sobie w kaszę dmuchać – zakomunikowałem małżonce. - Wieczorem z nim pogadam. Wyjaśnię mu, że to podobnie jak w ostatnim meczu Ligi Mistrzów, który wspólnie oglądaliśmy; na pewno pamięta, jak jeden zawodnik faulował, ale żółte kartki zobaczyli obaj.

Przyjaciel rozglądał się po okolicy. Tylko raz, ukradkiem zerknął na zegarek. Innych objawów zniecierpliwienia u niego nie dostrzegłem.

-Dobrze, Reniu, przyjadę to pogadamy. Nie mogę teraz rozmawiać, bo rozmawiam ze znajomym…

Jakoś „przyjaciel” nie chciał mi przejść przez gardło. „Bo czy Kuba jest moim przyjacielem? Widziałem go dziesięć lat temu, nic o nim nie wiem, nawet nie wiem czy ma dzieci.” – rozmyślałem.

- Masz dzieci? - spytałem z głupia frant.

- Czwórkę - zaśmiał się.

- Nie próżnowałeś – pochwaliłem go.

- Nie naraz; wypadło po dwójce na każde z małżeństwa.

- Czyli jesteś…?

Znowu w naszą rozmowę wdarł się marsz Johna Williamsa.

- Wykrakałeś – zaśmiał się ponownie pokazując mi wyświetlacz telefonu  - Córa dzwoni.

Przeprowadził z córką krótką rozmowę biznesową. Ona chciała tyle a tyle, a on najpierw spytał się na co jej tyle a tyle, a potem wyliczył, że według niego to, na co ona potrzebuje, będzie kosztować najwyżej tyle a tyle . I tyle a tyle może jej dać, ani grosza więcej. Córka, jak zrozumiałem, zgodziła się. Powiedzieli sobie, że się kochają i rozłączyli się. Nie okazałem zniecierpliwienia, bo przerwa w naszej rozmowie nie trwała długo, bo ja wiem, może trzy minuty.

- Tak to już z dziećmi jest – skwitował.

Tym razem ja się zaśmiałem i potwierdziłem skinieniem głowy, że w stu procentach ma rację. No, bo czyż tak nie jest z dziećmi?!

Dłużej tematu żeśmy nie kontynuowali, bo trzeci raz wdarł się w rzeczywistość marsz Williamsa. Dokładnie w tym samym momencie uprzytomniłem sobie, że ten marsz mnie wnerwia . Pomyślałem jeszcze, że trzeba być skończonym kretynem, by ściągnąć sobie taki dzwonek na komórkę. Kuba przeprosił mnie gestem dłoni (jakby pokazywał nią coś niezbyt wysokiego, takiego najwyżej do pasa).

- Słucham? – spytał dość oficjalnie.

„To chyba nikt z rodziny” – uznałem.

- Wie pan co, rozmawiałem przed chwilą ze wspólnikiem. Miał panu powiedzieć, że zadzwonię do pana…

Potem dłuższy czas słuchał. Ktoś tam, po drugiej stronie, mówił, słyszałem ten głos. Znam ten sposób mówienia, słowa tak ściśnięte, jak kiedyś ludzie w kolejce do ambasady USA, że nie wciśniesz żyletki. Kuba więc słuchał, kiwał głowa, coś tam próbował powiedzieć, ale ten, który zadzwonił, nie pozwalał sobie przerwać. Tak, to był ten moment, kiedy pomyślałem, że moja cierpliwość się wyczerpuje.

- Tak, tak, wie pan… - zdążył wcisnąć Kuba, nie więcej.

Nim ja zdążyłem pomyśleć, jak głupio jest tak stać i słuchać, gdy ktoś rozmawia przez telefon, rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, jakby tysiące butelek rozbijano o beton; słowem dzwoniła moja komórka. To była Martyna.

- Tatku, załatw mi „Kamienie na szaniec”. Muszę przeczytać na wtorek.

- A nie możesz pożyczyć w szkolnej bibliotece? – spytałem z głupia frant.

- Nie miałam kiedy pójść, a zresztą pewnie już nie ma w wypożyczalni. Nigdy nie ma lektur, kiedy chcę pożyczyć.

Spojrzałem na zegarek. Dochodziła piąta. Miałem jeszcze dziesięć minut, żeby zdążyć do antykwariatu. Po co kupować nowe książki, skoro w antykwariacie często stare są jak nowe, za to o połowę tańsze.

- Dobrze, kupię ci.

- Kochany jesteś!  

W między czasie Kuba skończył rozmawiać i czekał na mnie. Ale Martyna ciągnęła temat.

- A gruba jest ta książka?

Nie chciałem, żeby czekał.

- Nie wiem, dziewczyno, ja to czytałem sto lat temu, chyba jeszcze zanim Kamiński tę książkę napisał – zażartowałem. - Nie pamiętam, ale chyba nie jest gruba.

- Bo nie wiem czy zdążę do wtorku.

- Dobrze by było, żebyś ją przeczytała. To jest książka o bohaterstwie i przyjaźni w ciężkich czasach.

Mimowolnie zawiesiłem wzrok na Kubie. Czekając aż ja skończę, chyba też stracił cierpliwość, albo jakaś jego sprawa nie mogła zwlekać, bo wybierał jakiś numer. Zaczął z kimś rozmowę o towarze, który był  w drodze od tygodnia. Nie wsłuchiwałem się zbytnio, bo wciąż na moim telefonie wisiała córka.

- A będziesz dziś normalnie? – spytała.

- Tak.

Po prawdzie to moje powroty chyba nigdy nie są normalne, bo czyż to jest normalne, że kończę pracę najwcześniej o 18.20, a zdarza mi się nawet siedzieć w niej do 22.00!

W każdym bądź razie Martyna ucieszyła się, że zdąży jeszcze tego dnia zerknąć do książki, której ja jeszcze nie kupiłem; rozłączyła się bez zbytnich ceregieli – jak to ona. Schowałem telefon, patrząc na Kubę, który odwrócony do mnie bokiem, kontynuował rozmowę przez swoją komórkę.

- Nie, nic nie rób, dopóki ja tego nie zobaczę…  Już nas raz wystawił do wiatru… Nie można mu ufać…. Chyba żartujesz?! … Tak ci powiedział?… Łajza… Nasz wzrok się skrzyżował, uśmiechnął się, ale radości w tym uśmiechu było tyle, co w kilogramie gwoździ.

- Już kończę! - rzucił do mnie.

Kiwnąłem głową na zgodę.

- Nie, nie do ciebie, do kogoś…  Nieważne, zresztą może być i do ciebie, bo faktycznie muszę kończyć…

I skończył tę rozmowę.

- Wiesz… - zagryzł wargi.

Ja też przebierałem nogami. Zanim się zorientowałem, że nie wypada, zerknąłem na zegarek.

- Taaa, moja córa dzwoniła… Muszę biec, żeby zdążyć do antykwariatu kupić jej książkę…  A jest czynny tylko do 17-tej…

Teraz Kuba spojrzał na wyświetlacz swojej komórki.

- To masz trzy minuty – uprzytomnił mi lodowatym tonem.

- Zdążę – zapewniłem.

- No, ale nie zdążyliśmy pogadać – rzekł z melancholią w głosie, a może tylko mi się wydawało, że powiedział to smutno, może wręcz odwrotnie, rzekł to z ulgą?!   

- Niestety…

- Następnym razem pogadamy dłużej. Trzeba się spotkać i napić piwa. Zdzwonimy się!

- Tak, zdzwonimy! – przytaknąłem.

Uścisnęliśmy sobie dłonie i poszliśmy każdy swoją drogą. Ja to nawet pobiegłem, bo zostały mi dwie minuty do zamknięcia antykwariatu.

„Tak, zdzwonimy się” - jeszcze brzmiały mi w uszach te słowa, gdy sobie uprzytomniłem, że przecież nie wziąłem jego numeru, ani  on mojego.

Wyobraźcie sobie zdążyłem i  „Kamienie na szaniec” kupiłem. Nawet mieli to fajne wydanie ze zdjęciami głównych bohaterów. Na tych fotografiach Rudy, Zośka i Alek stoją uśmiechnięci i pełni zapału, jednak - o dziwo! - na żadnym nie są razem, choć przecież byli przyjaciółmi na śmierć i życie. Wiadomo dlaczego:  wtedy nie było wszechobecnych komórek z aparatami fotograficznymi. Za to wiedziano, co to przyjaźń i potrafiono znaleźć na nią czas.  I dlatego o nas nikt nie napisze takiej książki.  Książek, które o nas piszą, nikomu nie chce się czytać.

olgerd
O mnie olgerd

Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura