olgerd olgerd
243
BLOG

Fikuno

olgerd olgerd Kultura Obserwuj notkę 0

Jak zwykle „ja”, bo dla każdego – nie tylko tych pokroju Gombrowicza – na ogół pierwsze jest „ja”, ale tym razem także „on”, bo był ze mną jeszcze 9-letni syn. A było również i „to”, znaczy: niemiłosiernie ciężka torba; zaś w planach na wieczór wpadnięcie do siostry i szwagra, żeby ich oficjalnie zaprosić na komunię Tymona. Małżonka, niejako po drodze do Katowic, podrzuciła nas pod TBS na Osiedlu Młodych, gdzie chciałem zerknąć, o której będziemy mieli jakiś autobus powrotny. Wiadomo, niedziela, autobusów jak na lekarstwo, a busów jak na truciznę, czyli jeszcze mniej. Renia patrzyła na mnie jak na wariata, którym w istocie byłem, bo komu innemu chciałoby się gdzieś wlec z dzieciakiem w taki deszcz; ale co mogła zrobić, skoro się uparłem, żeby nie odwlekać na później, co mogłem zrobić dziś. Dobiegliśmy z młodym do spożywczego, gdzie bez większych ceregieli nabyłem pół litra wiśniówki. Za to Tymon wzbudził konsternację sprzedawczyni, gdy powiedział, że nic nie chce. Moją też wzbudził, bo na ogół coś chce. Wyszliśmy ze sklepu, a tu już lało na tyle obficie, że stanęliśmy pod daszkiem i czekaliśmy, aż ciut to lanie osłabnie. Nie byliśmy sami, na lewo od nas, pod ścianą, z kamienną miną i niewzruszonym postanowieniem, że choćby nie wiadomo co: awaria w elektrowni atomowej, atak mówiących po rosyjsku zielonych ludzików czy przyjęcie towaru, on ani drgnie, stał jegomość z okiem zalepionym zżółkniętym od ropy plastrem. Patrzył w dal tym nie zalepionym jeszcze okiem, jakby coś w tej dali było, jakby ta dal była tak interesująca, że oka nie oderwiesz. Chyba tę dal starał się okiełznać, bo ani na moment nie spuszczał wzroku z łąki, przy której stoi TBS, no, może jeszcze kątem tego lewego oka zahaczał o będący po sąsiedzku z TBS-em kontener na śmieci. Imponował mi jego spokój, gdyż ja spokojnym nie byłem. Pod ręką dzieciak, w torbie flaszka wiśniówki, a tu stój, człowieku, i czekaj zmiłowania natury, o której wiesz, iż zmiłowania nie okazuje. I ta, psiakrew, swoim zwyczajem dawała po garach, zmiłować się nade mną i Tymonem, i tym z jednym okiem, nie zamierzała. Po jakichś dziesięciu rozwlekłych minutach na moment deszcz zrzedł. To już nie było wiadro wody na metr kwadratowy, ale może litr. Złapałem chłopaka za rękę i dawaj, pod przystanek, żeby zerknąć na powrotne busy, a potem już do siostry i szwagra. Do przystanku jakoś nam poszło. Dziwnie gęsty tłumek tam się kłębił, w tym trzech gości, których spokój przypominał mi spokój tego z jednym zalepionym okiem. Oni jednak starali się okiełznać wyasfaltowaną przestrzeń parkingu czyli patrzyli dokładnie w odwrotnym kierunku niż jednooki. Dwaj w czapeczkach z daszkiem, jeden bez czapeczki: wspólnym mianownikiem było nieogolenie i melancholia w oczach; na półotwartych ustach mieli wypisany znój, jakim jest codzienna próba zaspokojenia ustawicznego pragnienia. Na ich lekko buraczanym odcieniu twarzy nie znalazłem nawet minimalnych oznak zniecierpliwienia. Wiedziałem więc, że oni tu nie siedzą po to, żeby na coś czekać. Oni tu siedzieli, bo chcieli tu siedzieć, pod tą wiatą, gdzie zawiewało deszczem i gdzie jeszcze kilka innych osób, wyraźnie zirytowanych warunkami pogodowymi i lokalowymi, zerkało na nich z nieskrywaną niechęcią. Ale oni sobie nic z nieskrywanej czy skrywanej niechęci nie robili. Byli ponadto, a może jeszcze wyżej. Powoli nogawki moich dżinsów nasiąkały wodą, a oni niewzruszeni w swym pogodzeniu ze światem, mówili do siebie mało, ale konkretnie. Poruszali mało istotne zagadnienia, więc puszczałem je mimo uszu. Kiedy wydawało mi się, że jest już bardzo źle, tak źle, że gorzej być nie może, bo i ciasno i mokro, rzeczywistość ponownie udowodniła swą potęgę, bowiem właśnie wtedy dobiegło do nas starsze małżeństwo pod parasolami. I było jeszcze ciaśniej i jeszcze wilgotniej. Stanęli otóż tak sprytnie, że woda z ich parasoli ściekała idealnie i za kołnierz mojej kurtki. To mnie otrzeźwiło. Spojrzałem na Tymona, ale on, tak mi się wydawało, dobrze się bawił. „A podobno dzieci podczas deszczu się nudzą?!” – pomyślałem. – A może tylko mi się zdaje, że on dobrze się bawi? Trzeba go jakoś zagadać” – uznałem. I ad hoc ucięliśmy sobie pogawędkę na temat... powstawania słów. On pierwszy podjął ten temat. Tymon jest zafascynowany dziwnymi słowami. – Jak powstają słowa? – zapytał i czekał na moją reakcję.  No, to było wyzwanie. – Na ogół jest tak, że coś wymyślamy, a jak już coś jest, to trzeba to nazwać. Ale czasem zdarza się, że najpierw wymyśli się coś, czego nie ma, da się temu wymyślonemu bytowi czy idei nazwę, a dopiero potem trzeba to odkryć. Takie rzeczy zdarzają się np. w fizyce kwantowej; weźmy bozon Higgsa - najpierw wyliczono, że powinien istnieć, a dopiero wiele lat później udało się potwierdzić jego krótkotrwały byt,  przy którym mrugnięcie okiem to istna wieczność. Podobnie miała się sprawa z tablicą okresową pierwiastków Mendelejewa, który wiedział, że muszą być pierwiastki o określonej liczbie atomów, nawet w swojej tabeli zostawił dla nich miejsce, ale przecież odkryto je dużo później i dopiero wtedy nazwano. Tak sobie bajdurzyłem, a Tymon słuchał z niewspółmiernie jednak małym – w stosunku do mojego zapału – zainteresowaniem. To, co mówiłem, było mniej ciekawe od tego, co się działo wokół nas. A działo się, oj, działo, tak na zewnątrz wiaty, jak i w wiacie. Starałem się mówić cicho, bo nie chciałem wyjść, przy trzech jegomościach, na snoba. Wolałem chuchać na zimne, bo co by było, gdyby któryś z nich okazał się bardziej, ode mnie, obytym w fizyce kwantowej i publicznie poddałby pod wątpliwość moją wiedzę na ten temat?! W obawie o mój ojcowski autorytet, nie ryzykowałem. Temat jednak szybko sam się wyczerpał i znów staliśmy w milczeniu. Gromy waliły w lesiste okolice Żurady, a przejeżdżające opodal samochody wzbijały coraz wyższe gejzery wody. Najwięcej jej jednak leciało z nieba. I nie zamierzało przestać lecieć. Bóg musiał być bardzo na nas zdenerwowany i nam nie odpuszczał. Zerknąłem na tych trzech. Ten na końcu, w białej bejsbolówce, siedział tuż obok stojącej młodej, atrakcyjnej blondynki, której wypielęgnowane paznokcie miały ten sam kolor, co oprawki modnych okularów, a był to królujący na wybiegach fiolet. Przystankowy rezydent, o którego rzeczona blondynka była oparta, z racji ścisku, bo innych powodów być nie mogło, co jakiś czas zerkał z dumą na swoich kolegów i kiwał głową, jakby mówiąc: „Widzicie, jaka laska koło mnie stoi, a koło was sterczą tylko ten mokry gość z gówniarzem i para staruszków”. Koledzy uśmiechali się pod nosem. Na zazdrosnych jednak nie wyglądali. Staruszkowie z nagła zwinęli się i pobiegli do wzywającego ich klaksonem renaulta. Co za ulga, miałem o całe pół metra kwadratowego więcej przestrzeni życiowej, i zarazem skończyło się spływanie wody po moich plecach, dokładnie po tej przerwie, gdzie niektórzy z nas mają kręgosłupy. Wtedy dopiero dostrzegłem, że trzej mężczyźni mają ze sobą piwo. Standard, czyli Harnaś. Butelka przechodziła z rąk do rąk, a ja czując, jak nogawki przylepiły mi się do nóg, postanowiłem, że chyba nie odmówię, gdy szwagier zaproponuje „zrobienie” tej wiśniówki. „Inaczej się rozchoruję”. Trójca święta dopijała Harnasia. Deszcz nie zamierzał przestać padać, a ja, gdy poczułem wodę w butach, zacząłem popadać w desperację. Nagle coś, co zaśmierdziało, z początków desperacji mnie wyrwało. Zaznaczam, już wcześniej czułem mdławy zapach dawno nie pranych ubrań, bo panowie fiołkami nie wonieli, ale teraz było jeszcze gorzej. Nie wiedziałem, co to może być: wysuszone krowie łajno? Tląca się sterta odpadków z garbarni? Woń ciuchów porzuconych przez żebraka? Albo wszystko naraz. Myliłem się, to było coś dużo gorszego – dym z cygara. Tak, to coś w ustach menela, z wyglądu i z grubsza przypominało cygaro. Ale jeśli tak pachną kubańskie cygara, którymi zachwycają się gwiazdy Hollywoodu, to nie mam już cienia wątpliwości, że tym celebrytom się w dupach poprzewracało. Mężczyzna, tenże, do którego nie chcąc, ale musząc, przytulała się atrakcyjna blondynka, wypuścił kolejne kółko smrodliwego dymu. Atmosfera pod wiatą przystanku stała się ciężka i groziła wybuchem niezadowolenia społecznego. Co dziwne, pierwsi, a tym samym ostatni, bo reszta już nie musiała interweniować, zaprotestowali kumple palacza cygar: - Ty, co ty palisz? Ależ to śmierdzi… - rzucił jeden. – Ło, Jezu, jak to capi! – dodał drugi.

Na takie słowa palacz się zreflektował i rozpoczął żmudny proces wygaszana cygara. Starał się wytrzepać żar, a gdy mu to się nie powiodło, po prostu oderwał żarzącą się końcówkę i ją zdeptał. Resztę, jak niepyszny, schował do kieszeni.

Atmosfera wyraźnie się oczyściła. Ale blondynka już miała tyle, co trzeba, to jest dość, więc, nie zważając na deszcz, wyskoczyła spod okapu i pobiegła do spożywczaka. Chyba kobieca intuicja podpowiedziała jej taki ruch, bo wnet zaczął walić grad. Sam deszcz już był efektowny, ale deszcz z gradem wielkości groszku, to już była kumulacja atrakcyjnych zjawisk atmosferycznych. I ja powziąłem myśl ucieczki spod wiaty. Zgarnąłem Tymona i wespół rzuciliśmy się na pastwę deszczu, wiatru, gradu i zawieruchy, byle do sklepu z artykułami spożywczymi i monopolowymi. Dał nam przykład Bonaparte, może dać i blondynka, zwłaszcza atrakcyjna…

W sklepie było ciepło, miło i poza dzwonkiem u drzwi, który się włączał za każdym razem, gdy ktoś podchodził sprawdzić, czy wciąż leje, nic mnie nie denerwowało. Zerknąłem na telefon, na zegar. Rzuciła mi się w oczy informacja o dwóch nieodebranych esemesach. Jeden od małżonki, w formie krótkiego pytania, czy „wszystko jest ok?”. Wszystko było okej, więc tylko potwierdziłem „ok”. Gorsza sprawa była z drugim esemesem, pochodzącym od Agnieszki, koleżanki z pracy, wyglądającym tak: najpierw wieloznaczne „mhmm”, a dalej słoneczko. „Ki diabeł?” – zdziwiłem się. Najdziwniejsze, że to „mhmm” było odpowiedzią na mojego esemesa. Wpatrzony w wyświetlacz komórki myślałem gorączkowo: „Dałbym głowę, że w ciągu ostatnich dwóch godzin, poza >>„ok”<< do małżonki, nie wysyłałem do nikogo innego jakichkolwiek wiadomości”. Dobrze, że głowy nie dałem, bo bym ją stracił. Tak to już jest ze smartfonami, że od czasu do czasu same się włączają, przede wszystkim w warunkach nadmiernego zagęszczenia materii (tłok pod wiatą) i nawet zdarza im się wysyłać bez porozumienia ze swoim właścicielem esemesy. A tak się prezentowała wiadomość wysłana przez mój telefon do koleżanki Agnieszki:

Fikuno.

Popatrzyłem na Tymona i nawet otwarłem usta, żeby mu oznajmić, jaki mam mądry telefon, może nawet mądrzejszy ode mnie, bo za Boga nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy ja ostatni raz wymyśliłem jakieś słowo, a mój telefon, proszę bardzo, właśnie to uczynił! Ale nic nie powiedziałem, bo w błyszczących oczach syna widziałem zaufanie i szacunek. Szkoda byłoby stracić jedno i drugie.  

olgerd
O mnie olgerd

Byłem cieciem na budowie, statystą filmowym, ratownikiem wodnym, ogrodnikiem, dziennikarzem itp. Obecnie "robię w sztuce". Nie oczekuję, że zmienię świat; problem w tym, że on sam, zupełnie bez mojego wpływu, zmienia się na gorsze. Mrożek pisał: "Kiedy myślałem, że jestem na dnie, usłyszałem pukanie od spodu". To ja pukałem! Poprzedni blog: http://blogi.przeglad.olkuski.pl/nakrzywyryj/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura