xporferus xporferus
209
BLOG

Polska socjalizmem stoi a właściwie leży

xporferus xporferus Polityka Obserwuj notkę 1

 


Często słychać jakoby zmiana formy rządów w 1989 roku rozpoczęła kapitalizm w Polsce. Dla przypomnienia, ustrój, w którym ludzie swobodnie wymieniają się na rynku tym co mają do zaoferowania i kupują to co jest dla nich wartościowe. Wolność, poszanowanie własności, równe ramy działania dla wszystkich skodyfikowane w prawie.

Trudno kwestionować, że zmiana w tym kierunku miała miejsce 22 lata temu. Z drugiej strony nie można nie zauważyć, że system społeczny rozwijany od tego momentu nie bardzo przypomina ustrój z wolnością działania a coraz bardziej jego przeciwieństwo – porządek socjalistyczny. Charakterystyczne dla tego drugiego jest przekazywanie własności z jednych na drugich pod przymusem w myśl i pod dyktando uważających siebie za elitę systemu, czyli inżynierów społecznych. Oczywiście głoszą oni wszędzie, że owo odbieranie i przekazywanie robione jest dla dobra wszystkich.

Część jednak uparcie twierdzi, że to czego doświadczamy A.D. 2011 jest właśnie kapitalizmem. Są nawet ruchy antysystemowe uważające siebie za... socjalistyczne (!). A takie gadanie jak moje traktowane jest jak oszołomstwo i demagogia. Nie wiem skąd to się bierze, ale mam podejrzenia, że źródeł należy szukać w wieloletniej koncesjonowanej indokrynacji, czyli edukacji szkolnej i, przede wszystkim, massmedialnej inspirowanej i zarządzanej przez beneficjentów obecnego ustroju, bo przecież tacy są, wspieranych przez ,,pożytecznych idiotów”.

Żeby nie być gołosłownym ,,demagogiem” proponuję posłużenie się ogólnodostępnymi danymi do pomiaru wielkości socjalizmu w Polsce. Pierwszym takim indeksem może być udział wydatków publicznych (czyli w gestii urzędników państwowych) w PKB, ułomnym ale dość rozpowszechnionym massemedialnie wskaźniku. Otóż w 2010 roku wartość wskaźnika wyniosła 47,5%, według, monitorującego go od lat, Centrum im. Adama Smitha. Na marginesie, Temu think tankowi pozwala to określić dzień wolności podatkowej – symboliczną datę w danym roku, od której przestajemy pracować na innych, a zaczynamy na siebie – który w 2010 roku przypadł na 23 czerwca (47,5% roku). Oznacza to, że prawie przez pół roku pracujemy na wydatki rządowe, a w rzeczywistości na chleb dla innych nie dla siebie. Jeden pracujący utrzymuje siebie i jeszcze jedną osobę w ciągu roku. Warto zwrócić uwagę, że dzieje się tak bez względu na to co ,,ten drugi” robi. To nie jest kapitalizm, to co najwyżej jest socjalistyczne podejście, w którym ,,ktoś” wie lepiej ode mnie na co wydać połowę zarabianych przeze mnie pieniędzy.

No ale jeśli kogoś nie przekonują takie twory jak wydatki państwa ogółem to analizę może ułatwić spojrzenie na mechanizm, który leży u podstaw takiej a nie innej wartości takich makro indeksów. A ten najlepiej widać w danych bardziej szczegółowych, ale też ogólnodostępnych. W Polsce pracuje legalnie około 16 mln ludzi. Z tego w tzw. sektorze publicznym jakieś 4,2 mln – dane na koniec 2010 roku. Oznacza to, że ponad 25% pracujących to osoby opłacane z budżetu państwa, czyli głównie z pieniędzy odebranych podatnikom. Główną ich część stanowią urzędnicy, już ponad milion razem z premierem i prezydentem, nauczyciele, lekarze i gdzieś na końcu policja i wojsko – ok. 100 tys. W sumie to poważny elektorat zwłaszcza powiększony przecież o ich rodziny. Jeśli do tego dodamy jeszcze opłacanie, w postaci składek, obecnych emerytów i rencistów, czyli około 7,5 mln ludzi to zachodzi fundamentalne pytanie: kto to wszystko ,,funduje”? Oczywiście pozostałych 11,8 mln osób z sektora prywatnego, w tym kluczowych 3,03 mln pracodawców; większość stanowią bowiem pracownicy najemni, zatrudniani przez właścicieli. Zachodzi następujący związek: prawie 12 mln osób wytwarza wartość dodaną i dzieli się nią z drugimi 12 milionami i jeszcze musi wystarczyć na czołgi, autostrady, budynki ZUS, wyposażenie biur poselskich itp., itd.

Być może część czytelników dziwi się, że np. będąc urzędnikiem czy ,,państwowym” nauczycielem nie jest podatnikiem. Ale to niestety fakt. Jest opłacany z pieniędzy pod przymusem ściągniętych z innych, a to czy na wydruku wynagrodzenia ,,odciągają mu” jego koledzy 18% czy 99% to tylko zapis. Po prostu dostaje, dajmy na to, 2500 zł, wydaje częściowo oddając do budżetu vat, akcyzę i co tam jeszcze po drodze spotka i znowu z tego samego, już uzupełnionego worka otrzyma za miesiąc to samo. Nie zmienia to podstawowego faktu, że owe 2500 zł musiało wcześniej do worka trafić.

Najlepsza jest jeszcze ta ,,społeczna sprawiedliwość”. Otóż ci, którzy nie tworzą wartości dodanej, przynajmniej sensu stricto, a więc Polacy sfery budżetowej, mają opłacane składki ZUS, również przez podatników, na poziomie adekwatnym do ich wynagrodzeń. A pracodawcy, ci którzy pracują ,,za dwóch” często płacą składki dla siebie na poziomie 60% średniej krajowej. Kto w starym i nowym systemie będzie miał wyższą stopę zastąpienia na emeryturze? Czyja praca, a więc i życie jest stabilniejsze i spokojniejsze? To pytania retoryczne w socjalizmie.

Dane których użyłem dotyczą 2010 roku. Wiemy już, że ,,wolnorynkowy” rząd zdołał już zwiększyć liczbę urzędników od tego czasu. Nie dalej jak dwa dni temu Pan Sadowski z Centrum im.Adama Smitha komentując sytuację w Grecji powiedział, że to przecież niemożliwe by prawie połowa społeczeństwa pracowała w sferze budżetowej; takie państwo musi zbankrutować. Nam troszeczkę jeszcze brakuje. Nie wiem tylko czy o to Polakom, również tym opłacanym z budżetu, chodzi?

P.S.

Piszę ten tekst w sytuacji przypadkiem bardzo dobrze ilustrującej charakter naszego państwa. Otóż od środy począwszy, od popołudnia słychać bardzo głośną zabawę, koncerty studentów, którym ,,miasto”, jak okazało się po rozmowie z policją, zezwoliło w osobie prezydenta na organizację pięciodniowej imprezy. Mieszkam kilka kilometrów od sceny a słyszę każde słowo wykrzykiwane przez wokalistę. Zezwolenie obowiązuje do 2 w nocy każdego dnia. Reasumując: podatnik, taki jak ja, przekazał pod przymusem pieniądze, by prezydent, który z nich żyje, zezwolił, bez mojej zgody a nawet wiedzy, na zabawę studentów, których edukacja opłacana jest z tego samego źródła. Zapytać można dlaczego prezydent miasta nie dba o takich ludzi jak ja, od których zależy istnienie jego pensji i uniwersytetu a raczej nadskakuje młodym, żyjącym na koszt rodziców i podatnika? Odpowiedź jest trywialnie prosta, do ,,bulu”. W wyborach głos dojonego podatnika, tego od wartości dodanej i korzystającego z jego pieniędzy, w tym wypadku studenta, jest tak samo ważny. Ot prosta pochodna socjalistycznego podejścia.

 

 
xporferus
O mnie xporferus

...zintegrowany

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka