niktt niktt
712
BLOG

Szaleńcza nienawiść w Duchu Świętym

niktt niktt Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 11

 

W miasteczku Pont St. Espirt - czyli inaczej mówiąc - w miasteczku o pięknej nazwie "Most Ducha Świętego" znaleźliśmy się absolutnie przypadkowo.

Zatrzymaliśmy się tam bez przekonania i bez ciekawości. Ot tak sobie. Dla zabicia czasu, trochę dla przygody. Lubimy czasem wpaść gdzieś bez celu, zatrzymać wzrok na jakimś nic nie znaczącym szczególe, na śpiesznym przechodniu, na rzuconej od niechcenia śpiewce, na złym błysku szyby niedomkniętego okna, na cichym skrzypnięciu otwieranej puszki piwa. Lubimy bowiem co ulotne, co niepowtarzalne, co nieuchwytne. Co tworzy czas. Zamyka parabolę pamięci, otwiera oczy wyobraźni.

Pont St. Esprit to miasteczko, które robi dość przygnębiające wrażenie. Położone nad potężnym i wzburzonym o tej porze Rodanem, w gruncie rzeczy całe jest tym mostem, od którego wzięło swą dziwaczną nazwę. Most zbudowano dawno. Zbudowano go w roku 1220. Zachował się w całości w stanie prawie nienaruszonym. Zabrakło mu tylko jednego przęsła. Albo dwóch. Dobudowano je potem, w czasach już nowożytnych, jako jedno. Różni się więc od oryginalnych przęseł rozpiętością, rodzajem budulca, no i oczywiście urodą. Rozciągnięto je bowiem tak, że tym jednym przęsłem zastąpiono dwa oryginalne i bezdusznie zakłócono rytm całej budowli.

Bezdusznie - mimo, że to most Ducha Świętego.

Ale widoki z mostu i na most, i tak są pyszne.

Z mostu widać bowiem całą średniowieczną panoramę miasteczka. Z dwiema potężnymi wieżami kamiennych kościołów o dziwnych sylwetach rozłożonych na wysokim brzegu rzeki.

Ruszylismy kamienną ulicą wzdłuż brzegu Rodanu, aby renesansowymi schodami wejść na poziom miasteczka, w bezpośrednią bliskość potężnych kościelnych cielsk pobudowanych z obciosanych przed wiekami kamieni. Dzisiaj, w rzeczywistości opanowanej przez rzesze kolorowych, stare kościelne wnętrza trudne są do zagospodarowania. Dawno temu wyprowadzono z nich liturgię, i to raz na zawsze. Kolorowi, którzy mieszkają tutaj wokół, wcale jej nie potrzebują. Znajdujemy więc tam jakieś emeryckie warsztaty - jakieś studia malarskie i ręczne robótki. Pełno tam krzątajacych się staruszków, którzy tą krzątaniną wypełniają krótki czas, jaki im pozostał.

Weszliśmy do środka.

Starcy nie zwracali na nas najmniejszej uwagi, a ponieważ nie robili rzeczy zajmujących, wynieśliśmy się stamtąd szybko. Połaziliśmy jeszcze trochę po zaniedbanych i zaśmieconych uliczkach, popatrzyliśmy na pomazane sprayem ściany domów z liszajami odpadających tynków. Aż w końcu, niepyszni i znudzeni ruszyliśmy nieśpiesznie w kierunku odległego Bollene.

Jakże niesłusznie! Jak nieopatrznie! Jak lekkomyślnie!

Nie przypatrzeliśmy się dobrze mieszkańcom? Nie zajrzeliśmy w ich fizjonomie, w ich spokojne i łagodne twarze.

Czemu nie próbowaliśmy uchwycić atmosfery tamtego miejsca?

To błąd nie do naprawienia! Przez głupie niedopatrzenie. Przez niedoinformowanie!

Nie wiedzieliśmy bowiem, że w tym oto niewielkim miasteczku, w tej prowincjonalnej dziurze o dętej i koturnowej nazwie, a także zapewne takim samym zadufanym w sobie duchu mieszkańców - co byłoby być może łatwe do uchwycenia podczas mego tam pobytu, gdybym choć trochę znał język francuski - a więc w tym zapyziałym i durnym prowincjonalnym miasteczku pewnego letniego dnia, a dokładnie mówiąc - dnia 16 sierpnia 1951 r. wszyscy oszaleli.

Tak - wszyscy mieszkańcy oszaleli! Wszyscy zwariowali.

No może nie wszyscy - bo tego nikt z całą pewnością nie zdołał dotąd ustalić - ale z dokładnością niemal zegarmistrzowską można powiedzieć, że oszalała znakomita większość mieszkańców.

Tego bowiem sierpniowego, pogodnego ranka większość mieszkanców miasteczka bez żadnej sensownej przyczyny rzuciła się nagle na siebie.

Przyjaciele stali się wrogami, dzieci próbowały zamordować rodziców, a sąsiad zabić sąsiada.

Jedenastoletnia wnuczka usiłowała udusić babcię, inni wyskakiwali z okien krzycząc, że są samolotami. Ludzie rzucali się sobie do gardeł. Życzliwi dotąd i spokojni stawali się agresywni i skrajnie wrodzy. Obrzucali się inwektywami bez powodów, a grożąc sobie wzajemnie, niemal natychmiast przechodzili do rękoczynów. Dopatrywali się urojonych urazów, a w bliźnich dostrzegali samo zło.

Temu zbiorowemu szaleństwu uległo kilkaset osób. Kilkadziesiąt trzeba było zamknąć w zakładach psychiatrycznych. Wielu zginęło, krzywdząc siebie bądź innych, wielu zostało okaleczonych fizycznie i psychicznie.

Nikt dotąd nie wyjaśnił przyczyn tamtego zjawiska. Niektórzy twierdzą, że na mieszkańcach eksperymentowało CIA rozpylając potajemnie LSD, inni - że nastąpiło zbiorowe zatrucie sporyszem.

Ja natomiast uważam, że taki przypadek zdarzyć się może wszędzie i w każdym czasie.

I bez szczególnie ważnej przyczyny!


 

niktt
O mnie niktt

mam wątpliwości

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości