niktt niktt
583
BLOG

Białe miasteczka Andaluzji

niktt niktt Rozmaitości Obserwuj notkę 3

 

Słońce leniwie prześwituje przez soczystą zieleń, której jest tu pod dostatkiem. Wokół poranna cisza! Gdzieniegdzie krótkie postukiwania, jakieś ściszone głosy, skrzypienie otwieranych drzwi, szelest rozsuwanego zamka namiotu. I pohukiwania gołębi. Dużo wolnych miejsc, na których przez noc osiadła rosa. Pomiędzy tą ciszą przemyka popielata kotka. Ze spokojem spogląda na ludzkie sprawy, zajęta sobą i tym co ją czeka w najbliższym czasie. Jest ciężarna.
Leżę w hamaku i patrzę przed siebie. Zaraz ruszamy - ruszamy ku białym miasteczkom Andaluzji.

Arcos de la Frontera zostało odbite Maurom w roku 1264, a więc dwieście lat przed ostatecznym wypędzeniem ich przez katolickich władców Ferdynanda V Aragońskiego i Izabellę I Kastylijską  z Al Andalus. Przez te lata Arcos de la Frontera było miastem granicznym. Oddzielało to co dobre od tego co złe, białe od czarnego. Stanowiło granicę dwóch światów. Bo de la frontera to znaczy graniczny. To tylko punkt na mapie, ale i punkt na ziemi. Zaklęto tu w kamieniach słowa wiary i przez lata ustawiano je jeden na drugim, jeden na drugim. Powstały w ten sposób kościoły na fundamentach meczetów i wysokie dzwonnice o ścianach minaretów.
Wszystkie te białe miasteczka - bianco pueblo są naprawdę olśniewająco białe. Są białe, bo kiedyś były zamieszkałe przez Maurów, a ich zabudowa nie zmieniła się od mauretańskich czasów. Niektóre mają w swej nazwie owo dziwne "de la frontera". Bo wszystkie, jedno po drugim, były krwawo zdobywane przez chrześcijańskich królów, aby potem mogły wyznaczać granice chrześcijańskich królestw.
Białe miasteczka obrastały w mauretańskim porządku góry, na których się rozlokowały i zamykały zamkiem na szczycie. Od XIII wieku niczego tu nie zmieniano - ani układu ulic, ani kolorystyki, ani domostw. Układ ulic wciąż jest taki jak układ dawnej mediny - bezładny, poplątany, łapczywy. Coś się tam zbiega, coś rwie, coś gubi. Jest wciąż w tym coś na wskroś arabskiego, niepokornego, niepogodzonego.
Z ruin twierdzy wpatrujemy się w przestrzeń. Przed nami, w dole wije się rzeka, wzgórze rozparło się aż po horyzont  przygarniając porzucone dęby korkowe i stare oliwki. Tak to widzieli broniący wzgórza Maurowie, tak to też zobaczyli zwycięzcy, po zroszeniu kamieni krwią swoją i wrażą, kiedy wreszcie wzgórze zdobyli.
Widzieli to samo co i my teraz widzimy.
Kamienie twierdzy i kamienie kościoła są już mocno zmurszałe. Rzeźby potraciły twarze, gotyckie ornamenty ostrość i strzelistość. Czas wszystkich pogodził. Niegdysiejsi wyznawcy z ich żarliwą wiarą pasą teraz sprzedawców pamiątek i właścicieli licznych knajp i tawern.
Tak to jest! Ruszamy dalej.
Jedziemy do Zahary de la Sierra oddalonej od Arcos o niecałe 25 km. Zahara i Arcos są do siebie podobne i niepodobne zarazem. To miejsca białych domostw, zapachów drzemiących w dusznych wnętrzach oraz błąkających się smutnych kotów. Boleśnie rażące w południowym słońcu białe uliczki pną się pod górę niczym winorośl i opadają w dół jak wodospady.
Zahara położona jest wysoko, bardzo wysoko. Lecz jeszcze wyżej ponad nią, dużo wyżej zbudowano ponure zamczysko. Zahara jest piękna, pokręcona i pomimo kościołów bardzo mauretańska. Co chwilę gubimy się w niej i zaraz odnajdujemy, znajdując w tym jakąś przekorną przyjemność. Dzięki położeniu i niebotycznemu zamkowi, który wzbił się nad okolicę została zdobyta dopiero w roku 1483 i to otworzyło drogę rekonkwiście do podboju Granady.
Piękna jest Zahara de la Sierra.
Wchodzimy na jej zamkowe wzgórze strącając po drodze migdały, bo drzew migdałowych jest tu bez liku.
 
 
 
 
 
 
niktt
O mnie niktt

mam wątpliwości

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości