niktt niktt
3278
BLOG

Montsegur - święta góra katarów

niktt niktt Podróże Obserwuj temat Obserwuj notkę 47

 

„Heretycy z Montsegur zostali żywcem spaleni 16 marca 1244 roku na gigantycznym stosie wzniesionym u stóp góry. Było ich dwustu dziesięciu. W ponurej procesji, na czele której kroczył Bertrand d'en Marti szła grupa szczególnie wzruszająca - młodziutka Esklarmonda de Perella, córka pana na Montsegur, jej matka Corba de Perella i babka Marguesia de Lantar – tragiczny symbol trzech pokoleń będących świadkami upadku pewnej cywilizacji.

W nocy, która nastąpiła po tym autodafe Piotr-Roger ułatwił ucieczkę czterem Doskonałym, których ukrył w podziemnym korytarzu zamkowym. Ci czterej ludzie wiedzieli zapewne gdzie jest ukryta część skarbu heretyków. Spuszczono ich na sznurach po zachodniej ścianie góry. Być może ich zadaniem było także uratowanie świętych ksiąg katarskich.

Upadek Montsegur oznaczał zabójczy cios dla oksytańskiego kataryzmu. Lecz sława świętej góry nie miała zgasnąć wraz z dopaleniem się stosu.

Montsegur – symbol krucjaty przeciwko albigensom nie przestaje pasjonować tych, którzy interesują się tym dramatem. Liczne pytania jakie powstały wokół jego historii nie znalazły do dziś odpowiedzi i po dziś dzień to wzniosłe miejsce przyciąga wielu ludzi, którzy szukają tu klucza do tajemnicy.”

(Fernand Niel – „Albigensi i katarzy” w przekładzie Marii Żerańskiej – Oficyna Wydawnicza Volumen – Warszawa 1995 - str. 92 – 93).

Droga jest wąska i kręta. Mijamy jakieś zapadłe kamienne dziury, w których drzemie po kilka kamiennych domostw. Jest chłodno i wilgotno. Mgła rozkłada się wzdłuż sinego asfaltu, a wilgoć osiada na szybie samochodu. Przed nami nie ma niczego. Pustka.

Prawdę powiedziawszy to tegoroczna wyprawa od początku miała w podświadomości zakodowaną konieczność dotarcia w to właśnie miejsce. Mimo, że przed rokiem byliśmy tuż obok, to jednak do zamku Montsegur nie dotarliśmy. Nie dotarliśmy tu z niewiedzy, z niedbałości i z intelektualnego lenistwa. Bo w ubiegłym roku sprawę katarów potraktowaliśmy z przymrużeniem oka. Ot, takie tam historyczne bajanie sprzed tysiąca lat. Kogo to dzisiaj obchodzi, poza egzotycznymi pasjonatami? Obejrzeliśmy więc kilka najbliższych nam zamków. Termes, Villerouge-Termenes, Arques. Wystarczy! Bez przesady, powiedzieliśmy sobie. Okolica jest piękna, obok langwedockie plaże i ciepłe morze. Trzeba korzystać! Dajmy więc sobie spokój z tymi katarami.

Dopiero w drodze powrotnej, kiedy Grażynka zmieniała mnie w prowadzeniu samochodu, dla zabicia czasu czytałem na głos ściągniętą z internetu książkę pt. „Albigensi i katarzy”. Wcześniej, na plaży, próbowaliśmy ją nawet czytać, lecz silny wiatr wyszarpywał nam kartki, a złoty piasek wsypywał się między strony. Wydała się nam do tego zbyt naukowa, zbyt dogłębna i zupełnie nie nadająca się na urlop.

Kiedy więc tak czytałem głośno o katarów tragicznym losie, a za oknem naszej toyoty umykały nam bezpowrotnie ostatnie chwile ubiegłorocznego urlopu uzmysłowiliśmy sobie nagle, że musimy tutaj wrócić. Koniecznie! Zdaliśmy sobie sprawę, że nasza wyprawa do Langwedocji była po prostu ułomna, bo ominęliśmy najważniejsze jej miejsce. Ominęliśmy zamek Montsegur. A zamku Montsegur ominąć się nie da! 

Jedziemy wolno. Droga wije się nieprzyjemnie, agrafkami wspina się coraz wyżej, aby po chwili znów opaść na poprzedni poziom. Maksymalnie kręcę kierownicą w lewo, zaraz potem w prawo, wrzucam dwójkę i dodaję gazu. Podjazd. I znów to samo. Znów podjazd. Paskudna pogoda. Wieje chłodny wiatr, otaczają nas mgły, co chwila pada. Przestaje. I za chwilę znów pada. Wreszcie skręcamy w dosyć wygodną drogę prowadzącą wprost do Chateau de Montsegur. To drogowskaz mówi nam o tym. Wciąż pusto, wilgotno, chmurnie.

I nagle, zza jakiejś kapryśnej chmury, co właśnie odpłynęła od wzgórza wyłonił się zamek. Tylko przez chwilę był widoczny. Tylko przez chwilę. Niebotyczne wzgórze z wymurowanym na szczycie kamiennym pudłem. Szara skrzynia bez okien, bez szczelin strzelniczych. Jedynie zarys murów i smutna kropla wejścia. Ostatni szaniec katarów. 

Do zamku Monsegur można dostać się tylko jedną drogą. To wąska ścieżka wiodąca trawersami coraz wyżej i wyżej. Lecz wpierw trzeba ominąć kilka potężnych głazów. Głazy leżą swobodnie, jeden na drugim na nieskoszonej łące u podnóża góry. Oznaczają miejsce gdzie spłonął stos dwustu dziesięciu obrońców zamku. Miejsce to ani ponure, ani radosne. Sam nie wiem co odczuwałem, gdy wpatrywałem się w ten skrawek łąki.

Czy znalazła tam swój koniec piękna idea lepszego człowieka, która mogła zaważyć na rozwoju naszej cywilizacji, czy też jest to miejsce zgliszczy epizodu bez znaczenia, których jest przecież w historii całe mrowie?

Idziemy dalej. Po drodze mijamy obelisk z wyrytym nań krzyżem katarskim. Ktoś rozrzucił jakieś ulotki, które chyba coś mówiły o niepodległości Oksytanii. Lecz co? Natychmiast jakaś stara kobieta z torbą przewieszoną przez ramię zaczęła je zbierać, drzeć i wrzucać do śmietnika. Czy to coś znaczyło? A jeżeli tak, to co? Może jednak katarski duch wolności nie wygasł do cna na tych ziemiach? Może do końca nie spłonął na stosie obok? Nie mam pojęcia.

Pada. Ścieżka jest gliniasta, a wystające kamienie wyślizgane. Co jakiś czas przystajemy i oglądamy się za siebie. Wokół pokryte lasami wzgórza, a w dole niewielkie miasteczko Montsegur. Liczy ono 100 mieszkańców. Zamku nie sposób dostrzec, bo zakrywa go chmura. Wreszcie docieramy na miejsce. 

Zamek jest ponury. To kamienny sarkofag, w którym wciąż drzemie trwożny szept obrońców. Mimo panującej wokół zimnej ciszy, mimo perlistej wilgoci i kłębów chmurnej mgły, która co chwila zakrywa fragmenty kamiennych ścian, mimo tej całej pustki wokół czuje się, że musiało się tu wydarzyć coś niesamowitego. Coś niezwykłego!

W pewnej chwili Grażynka szepnęła: "Wiesz, chce mi się płakać"

To miejsce ma w sobie jakąś magię, jakąś trudną do sprecyzowania mistykę, niespotykaną w innych, podobnych miejscach. A niezwykła prostota założenia tego zamku, który zaiste zamkiem zdaje się nie być, a raczej tajemniczą świątynią, dodatkowo buduje tę atmosferę niezwykłości.

Na wzgórzu było prawie pusto. Nagle kilka osób ujęło się pod ręce i zaintonowało przejmującą pieśń. Mieli ogorzałe twarze, a pieśń była piękna, acz niezrozumiała. Niosła się w tej wilgotnej chmurze jakoś tak, jakby miała za chwilę zniknąć, aby się znów pojawić.


 

Zobacz galerię zdjęć:

niktt
O mnie niktt

mam wątpliwości

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości