Zbyszek Zbyszek
145
BLOG

David Lynch - "Inland Empire" 2006 - polskie akcenty

Zbyszek Zbyszek Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 6

Jest coś więcej. Niż myślisz, niż ci się zdaje. Oglądasz życie, bierzesz w nim udział, a może żyją ci, których widzisz? A ty, tylko odgrywasz swoją rolę? Czas... to miejsce w przestrzeni.

Od samego początku Lynch zabiera widza ze sobą. Zabiera go w swój Lynchowski świat, tym razem dla takich jak ja i ty uderzający. Bo w filmie ni stąd ni zowąd pojawia się język polski, mówiony, i słucha się na raz tego angielskiego i polskiego, i dla widza z Polski jeszcze potęguje to efekt.

Jeremy Irons nie gra roli pierwszoplanowej, ale jest po prostu fantastyczny. Może taki najbardziej ludzki, ze wszystkich swoich ról. Laura Dern? To właściwie jej film i może o niej. Partner perfekcyjny, a może partnerzy i partnerki, i ten dodatek, jakiegoś kraju "bałtyckiego", gdzie śnieg i zimno, i dziwni ludzie, i jakieś drzwi do imperium wewnętrznego.

Może najpiękniejsza scena jest gdy Laura umiera, ale nie chcę zdradzać szczegółów. To piękno u Lyncha wynika ze splotu elementów absurdalnych, prymitywnych, jakiegoś całkiem upadku, z czymś w takim momencie absolutnie ponad, wyprowadzającym bohatera i widza jednocześnie, z tej rozrywającej i przygniatającej rzeczywistości w świat, którego nic dotknąć nie może, który jest jakoś zakotwiczony jednak w tym świecie doraźnym, tutejszym, naszym.

Ten film jest jak mocny alkohol. Nie dla wszystkich. De facto są w nim nastroje, elementy, tonacje innych filmów Lyncha. Łatwo dostrzec Twin Peaks i Mullholand Drive. Aktorzy - znajomi, ci "lynchowscy". Filmowanie? Ciemno, surrealistycznie, ciemno. Ale reżyser dba o widza, mroczne i ponure plenery tnie scenami światła, czasem dosłownie błyskami. Potrafi też zmienić tonację muzyki, która głównie ciężka, chwilami jest całkiem inna, bo to jakaś aktualnie po prostu piosenka.

Polscy aktorzy wypadają dobrze i słów polskich pada całkiem sporo w tym filmie. Widownia światowa musi je sobie tłumaczyć z napisów, my je rozumiemy wprost, osmotycznie, podskórnie. Polscy aktorzy wypadają dobrze, gdy trzeba charakterystycznie. Nie zawodzą.

Gdy zapytać o czym właściwie ten film jest, odpowiedź może brzmieć rozmaicie. O wszystkim. Nie wiem. O traumie ludzkiej duszy. O tym, że jest w nas jakieś światło, które nas przeniesie, przez każdą ciemność. Ale może wymyślam, bo nie czytałem recenzji, relacji, a u Lyncha jest tak, że on bardziej tworzy możliwości niż podaje wytłumaczenia, dzięki czemu, każdy, kto ogląda współtworzy to, co ogląda.

Film jest bardzo długi, w zasadzie trwa 3 godziny. Było parę momentów, ale niewiele, gdzie czuje się przez chwilę zmęczenie, ale to parę momentów i szybko dalej jesteśmy zabierani w dziwny świat. Bałtyckiego kraju, hollywodzkich prostytutek, aktorów, walki o wyjście z traumy i poczytalność.Walki w końcu, o jakieś dobro. Bo może każdy z nas, taką walkę toczy. Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu. Może to jest opowieść o ludziach, o człowieku, o naszej drodze tu, na ziemi. Oczywiście opowieść artysty specyficznego, ale jednak artysty a nie rzemieślnika, bo ten film to przykład sztuki.

Gdy czas i możliwość, warto obejrzeć, może choćby też i po to, żeby zobaczyć na ekranie Krzysztofa Majchrzaka, Karolinę Gruszkę  czy Leona Niemczyka. Posłuchać jak brzmi język polski wpleciony w ten anglojęzyczny film.

W kontakcie z takimi dziełami zawsze pojawia się pytanie czy one odwracają naszą uwagę od spraw istotnych, czy przeciwnie, naszą uwagę od spraw istotnych odwraca bieżąca, naciskająca na nas strumieniem lejących się z ekranów wiadomości, rzeczywistość? Każdy może ocenić sam. To też zaleta tego filmu, że takie oceny umożliwia, do nich prowokuje. Warto.

David Lynch "Inland Empire" 2006



Zbyszek
O mnie Zbyszek

http://camino.zbyszeks.pl/  Kopia twoich tekstów: http://blog.zbyszeks.pl/2068/kopia-bezpieczenstwa-salon24-pl/

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura