MAREKERAM MAREKERAM
141
BLOG

Z życia pismaka – epizody z lat 2002 i 2003 (powieść cz. 11)

MAREKERAM MAREKERAM Kultura Obserwuj notkę 2

W domu byłem o wpół do trzeciej w nocy. Ledwie wszedłem na klatkę schodową, a już otworzyły się drzwi od mieszkania pana Lulka i maniakalny emeryt wyskoczył w piżamie na korytarz.

- Widziałem jak pan przyjechał – powiedział z triumfem w głosie na przywitanie. – Od kilku godzin czekam na pana!

Odniosłem wrażenie, że rozmowa w środku nocy na klatce schodowej jest tym, o czym pan Lulek od dawna marzył.

- Coś się stało? – zapytałem zaniepokojony.

- Pan się jeszcze pyta? – zdziwił się z lekkim oburzeniem upiorny sąsiad. – Przecież to prawdziwy skandal! Skandal! Ja im tego nie puszczę płazem! O nie! Jeszcze się bardzo zdziwią jak im wytoczę proces!

- Ale co się stało?

- Nie dostał pan pisma ze spółdzielni?!

- Nnnnie… a czego chcą?

- Panie to skandal! Skandal – powiedział pan Lulek. – Zaraz panu przyniosę i pokażę! Moja żona to spać nie mogła przez tę durną epistołę! Skandal! Prawdziwy skandal! Znowu nas okradli! Dobra, idę po te wypociny prezesa!

Pan Lulek miał już potruchtać do mieszkania po pismo, gdy dostrzegłem, że z mojej skrzynki na listy wystaje róg białej koperty.

- Niech pan zaczeka! – powiedziałem. – Zdaje się, że też coś dostałem!

Wyjąłem list ze skrzynki.

- To samo! – krzyknął pan Lulek, gdy zobaczył papier firmowy spółdzielni.

Zacząłem czytać pismo z rosnącym zdziwieniem i oburzeniem.

B…, dnia 16.08.2002

Sz. Pan

Jarosław Orkisz

Minął kolejny okres ogrzewania naszych mieszkań 2001/2002, co oznacza konieczność rozliczenia wpływów i kosztów za dostawę ciepła do budynków zarządzanych przez Spółdzielnię.

Chociaż zima była bardziej sroga niż poprzednie łagodniejsze, to nauczeni doświadczeniem zużywaliśmy ciepło w sposób racjonalny. Przy wydłużonym okresie ogrzewania, wzrost kosztów był nieznaczny, a zaliczki wyliczone dla każdego mieszkania okazały się wystarczające rekompensujące rzeczywiste koszty.

Szczegółowego rozliczenia ciepła dokonywaliśmy dotychczas w oparciu o podzielniki ciepła. Z przykrością zawiadamiamy, że kosztów za okres grzewczy 2001/2002 nie można rozliczyć w oparciu o te urządzenia, gdyż zaistniała nieprzewidziana sytuacja, w której odczyty na podzielnikach były niewłaściwe. Przyczyną takiego stanu był płyn umiejscowiony w wyparowniczkach, inny niż w poprzednich okresach, a dodatkowo wystąpiło zjawisko użycia różnego płynu w tych samych budynkach.

Po przeanalizowaniu wyników opartych na odczytach, Zarząd doszedł do wniosku, że rozliczenie na tych danych wadliwie określi podział kosztów.

O wyżej wymienionym fakcie zawiadomiono Radę Nadzorczą Spółdzielni i organ ten w dniu 12.08.2002 r. Uchwałą nr 56/ 2002 wskazał na konieczność rozliczenia kosztów z pominięciem zasad regulaminowych (uchwała znajduje się do wglądu w Administracji Osiedla).

W związku z zaistniałą sytuacją, jak również przyjęcia innego sposobu rozliczenia kosztów, regulaminowy termin rozliczenia uległ przesunięciu do 10.09.2002 r.

Jednocześnie informujemy, że Zarząd Spółdzielni w konsekwencji zerwał umowę z dotychczasowym kontrahentem zobowiązanym do dokonania rozliczeń. Z tego powodu zachodzi konieczność wymiany zainstalowanych podzielników.

Administracja Osiedla powiadomi Pana o terminie ich zainstalowania. Nastąpi to jeszcze przed okresem grzewczym 2002/2003.

Ubolewamy z powodu zaistniałego incydentu, ale obowiązkiem organów Spółdzielni jest działanie w interesie jej członków.

Przepraszamy za zaistniałą sytuację.

Zarząd Spółdzielni

Dlaczego pisma ze spółdzielni są zawsze takie bełkotliwe? Czy bycie prezesem wyklucza znajomość języka polskiego? Odnoszę wrażenie, że w przypadku mojej spółdzielni, tak to niestety wygląda. Niby list napisany jest przy użyciu znajomo brzmiących wyrazów, ale całość składa się na dosyć bełkotliwy i pokrętny wywodzik!

- Panie, ja mam wrażenie, że oni chcą mnie stuknąć na jakieś duże pieniądze! – powiedział pan Lulek. – W zeszłym roku miałem przecież nadpłatę! A to było zanim jeszcze wymieniłem okna w dużym pokoju!

- Ja też miałem chyba jakiś zwrot – stwierdziłem po chwili zastanowienia.

- A widzi pan! – triumfował sąsiad. – Widzi pan! Coś nie poszło po ich myśli i… i postanowili przerzucić obciążenia na nas. Oni chyba szukają głupich?! Nie dołożę im ani złotówki! A jak będzie trzeba to pójdę walczyć do sądu!

- Może to tylko…

- Oni coś knują! – powiedział pan Lulek. – Wspomni sąsiad moje słowa!

- Eeee… To nie kombinacje, to głupota!

- Albo bezczelność i arogancja – zauważył sąsiad. – Jutro zacznę zbierać podpisy pod petycją protestacyjną! Nie możemy tak tego zostawić! Podpisze mi się sąsiad? Musimy się teraz trzymać razem, bo nas złupią!

W piątek wróciliśmy z Sopelna tuż przed północą. Arek uparł się bowiem, żeby załatwić reklamę dyskoteki „Telstar”. Udało się! Jednak najpierw spędziliśmy upojne chwile przed lokalem, czekając na otwarcie. Towarzystwo w kolejce składało się przeważnie z „napakowanych”, potężnych byków i ich „plastikowych” dziewczyn. Czy do dyskotek nie chodzą już teraz normalni ludzie? Menedżer „Telstara” był drobnym, kędzierzawym chłopcem (wyglądał najwyżej na 17 lat, ale podobno miał 20), który nie robił kroku bez swych łysych ochroniarzy. Dwa wielkie kafary w ciemnych okularach dreptały za nim krok w krok, uważnie obserwując każdą zbliżającą się do szefa osobę. Menedżer „Telstara” był wielkim cwaniakiem, ale my byliśmy cwaniakami dyplomowanymi i z dudniącej muzyką dyskoteki wyjeżdżaliśmy bogatsi o 500 złotych netto.

„Bolo” i „Sumo” wpadli w sobotę o 6:03, żeby pogratulować mi „rzetelnego spełnienia obywatelskiego obowiązku”. Przekładając to na język bardziej zrozumiały, obaj młodzi naziści doszli do wniosku, że moje drzwi wyglądają już jak należy. Przynajmniej jeden problem mam z głowy!

Weekend upłynął mi na pisaniu tekstu o poligonie atomowym. Wyszedł świetnie! Jedyną jego wadą była długość. Na piętnaście stron maszynopisu nie zgodzi się żadna rozsądna redakcja lokalnej gazety. Doszedłem jednak do wniosku, że tekst można podzielić na odcinki. W tekście zaznaczyłem nawet miejsca, w których można to zrobić. Szczególnie dobrze wyszedł mi fragment o sztolniach wykutych w zboczach ogromnego płaskowyżu, w których do dziś można znaleźć kilometry miedzianych kabli służących przed laty do odpalenia ładunków jądrowych. Główny bohater mojego reportażu – Kola (czysta fikcja!) żyje wraz z kolegą z wydobywania kabli i złomu z mrocznych korytarzy. Trochę się wahałem, ale w końcu wprowadziłem nawet wątek paranormalny.

Kola często mówi o śmierci. W skalnym labiryncie człowieka dzieli od niej bardzo cienka granica.

– Kiedy inni poszukiwacze opowiadali mi o świetlistych zjawach wędrujących po korytarzach, to głośno się z tego śmiałem. Tak! Ale śmiałem się tylko do pewnego marcowego dnia. Przez własną nieuwagę i głupotę zgubiłem się w labiryncie korytarzy i przez kilka godzin błądziłem w poszukiwaniu wyjścia. Wreszcie zmęczony zatrzymałem się na jednym ze skrzyżowań, żeby trochę odpocząć. Ponieważ baterie w mojej latarce były już bardzo słabe więc wyłączyłem ją i przymknąłem oczy. Obudził mnie cichy świst. Wydawało mi się, że spałem tylko chwilę. Z głębi korytarza, którym przyszedłem biła złocisto-biała poświata. Byłem tak przerażony, że nie mogłem się ruszyć. Blask zbliżał się z każdą chwilą! W pewnym momencie zobaczyłem świetlistą postać przyglądającą mi się uważnie. Po chwili zjawa skinęła na mnie dłonią i ruszyła w głąb jednego z korytarzy. Bałem się, ale ruszyłem za nią. Pół godziny później oddychałem już świeżym powietrzem na powierzchni.

W niedzielę wieczorem wysłałem artykuł mailem do redakcji „Panoramy Szczecińskiej”, „Expressu Wrocławskiego”, „Nowego Kuriera” i „Kuriera Poznańskiego”.

Rozdział 3

Szczęście?

Przez cały kolejny tydzień jeździliśmy z Arkiem do Sopelna. Te pięć dni to dla mnie najlepszy dowód na to, że do wszystkiego można się przyzwyczaić. Prawie nie zareagowałem, gdy we wtorek rano właściciel zakładu pogrzebowego zaczął nas lżyć od najgorszych. Natomiast po południu właściciela hurtowni papierniczej, który straszył nas policją, zapytałem, czy pomóc mu wykręcić 997. W środę było spokojnie i wyjątkowo korzystnie jeśli chodzi o finanse.

Wieczorem odebrałem maila od Saczylasa z „Panoramy Szczecińskiej”. Był zachwycony tekstem o kazachskim poligonie. Napisał mi, że podzielił go na cztery odcinki i zaczyna puszczać od najbliższego piątku. Wiedziałem, że ten artykuł to prawdziwy hit.

W czwartek mieszkańcy Sopelna i właściciele firm dostali chyba szału. Pogoda działa jednak na ludzi bardziej niż to się wszystkim na ogół wydaje. Deszcz lał od rana, a ludzie zachowywali się jak szurnięci. Właścicielka księgarni, która w poniedziałek umówiła się z nami na podpisanie umowy w czwartek, zaczęła twierdzić, że nas nie pamięta (czy można mieć chorobę Alzheimera w wieku 25 lat?). Facet z hurtowni elektrycznej zrobił nam awanturę o Vat! Nie usłyszał widocznie, iż cena, którą mu podaliśmy przez telefon to cena netto i zaczął się strasznie burzyć. Usłyszeliśmy, że marnujemy jego cenny czas, że nie będzie załatwiał interesów z gówniarzami, a na koniec, że mamy natychmiast (cytuję) „wypierdalać zakosami i w nierównych podskokach!” Normalnie zacząłbym chyba pyskować, ale ku własnemu zdziwieniu wcale nie miałem na to ochoty! Widocznie stałem się bardziej odporny na głupotę!

Myślałem, że nic gorszego nie może nas już w czwartek spotkać, ale bardzo poważnie się myliłem. Chyba nas diabeł podkusił, żeby wchodzić do hotelu „Leśny zakątek”. Po tej wizycie wiem dlaczego Stephen King napisał „Lśnienie”. Hotel może być miejscem strasznym i mrocznym jak średniowieczny zamek. A jeżeli ma w dodatku upiorną właścicielkę, to horror jest już prawie gotowy. Pani Zdzisia, do której należał „Leśny zakątek” rozpromieniła się, gdy przedstawiliśmy jej naszą propozycję. Zastanawiając się głośno, czy wykupi stronę, czy też dwie zaprowadziła nas do salki konferencyjnej i kazała chwilę zaczekać. Byłem zachwycony. Ludzie w Sopelnie kupowali na ogół moduł (1/5 strony) lub najwyżej dwa. Tymczasem właścicielka hotelu poważnie zastanawiała się nad rozkładówką! Arek pierwszy zorientował się, że coś nie gra. Ten facet zawsze miał świetną intuicję! Podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. Wtedy okazało się, że jesteśmy zamknięci. Poczułem się bardzo nieswojo.

- I co teraz? – zapytał Arek.

- Może odruchowo przekręciła klucz – powiedziałem niepewnie. – Myślała o czymś innym i…

- A jeśli nie? Naprawdę nie mam ochoty sprawdzać – stwierdził Arek. – Musimy stąd wypierdzielać.

- Mamy tylko jedną drogę – powiedziałem. – Przez okno!

Kiedy byliśmy już na zewnątrz i biegliśmy do samochodu, w oknie pojawiły się sylwetki dwóch rosłych facetów.

- Gońcie ich! Natychmiast – wrzeszczała właścicielka zza ich pleców.

Nie mieli szans „Punciaczek” ma niezły zryw, a ja wciskałem gaz jak oszalały.

Wszystko wyjaśniło się przypadkowo następnego dnia. Około południa spotkaliśmy w centrum Sopelna szpakowatego jegomościa z wydawnictwa „Lucient”.

- I jak wam idzie, chłopaki? – zagadnął.

- Świetnie – powiedział Arek z obrzydzeniem na twarzy. – Zastanawiamy się czy nie powiększyć objętości folderu.

- Ojejku! – zawołał z przejęciem facecik z „Lucienta”. – A mnie zupełnie nic nie wychodzi. Już mówiłem mojemu szefowi, że to jest głupie, niewdzięczne miasto i żeby mnie stąd przeniósł do jakiejś miejscowości nad morzem.

- Ojejku! – powiedział Arek przedrzeźniając naszego rozmówcę. – Naprawdę? Ojejku!

- Tu panują jakieś prymitywne, prostackie i średniowieczne zwyczaje! – pożalił się szpakowaty. – Czy wy wiecie, że kilka dni temu właścicielka hotelu, w którym mieszkałem weszła w nocy do mojego pokoju!

- Ojejku! – zawołał Arek udając, że jest wstrząśnięty. – Ojejku! To przecież niemożliwe!

- Tak! Przyszła do mnie i pakowała mi się do łóżka!

- To przecież okropne! – powiedziałem. – Jak ona tak mogła! To takie niehigieniczne!

- No i niegrzeczne! – krzyknął z oburzeniem Arek.

- Tak! – powiedział facecik z „Lucienta”. – Okropność! A w dodatku nocował u mnie mój przyjaciel Tomek i czułem się wobec niego bardzo niezręcznie.

- A co na to właścicielka? – zapytałem.

- Strasznie była oburzona – powiedział szpakowaty. – Strasznie! Krzyczała, że mamy się natychmiast wynosić. Wyobrażacie sobie? Wyrzuciła mnie i przyjaciela w środku nocy!

- Pewnie miała pretensję, że przyjaciel się nie zameldował – stwierdził Arek z trudem tłumiąc śmiech.

- Nie wiem! Możliwe – mruknął przedstawiciel „Lucienta”. – W każdym razie ochrona hotelu dała nam pięć minut na wyprowadzkę! Okropne! Naprawdę okropne! A przyjaciel obraził się na mnie i powiedział, że powinienem się poważnie zastanowić nad zdefiniowaniem swojej osobowości.

„Pewnie podejrzewał, że właścicielka „Leśnego zakątka” nie znalazła się tam przypadkiem” – pomyślałem.

- Mieliśmy szczęście, że nasza wizyta w hotelu skończyła się tak, jak się skończyła – powiedziałem, gdy zostaliśmy z Arkiem sami. – Wyobrażasz sobie? Jednej nocy właścicielka wyrzuca dwóch… miękkich chłopców z jakiegoś tam wydawnictwa, a dzień później zjawiają się dwaj następni!

- Ja nie jestem lalą! – zaprotestował gwałtownie mój wspólnik.

- Ja też nie! Ale przecież ona o tym nie wiedziała! Zobaczyła dwóch facetów i…

- …i tak się jej jakoś skojarzyło – dokończył Arek.

Piątek był ostatnim dniem zbierania reklam. Siedzieliśmy w Sopelnie do dwudziestej. Naszą ostatnią ofiarą był gabinet stomatologiczny. Daliśmy panu doktorowi specjalną zniżkę pożegnalną i wyruszyliśmy do B…

Umówiłem się z Arkiem, że on do środy złoży wszystkie reklamy w swoim komputerze, a ja od czwartku zacznę jeździć do Sopelna i zbierać akceptacje projektów. Ponieważ wyszarpaliśmy z miasta ponad czterdzieści ramek, więc może mi to zająć nawet trzy dni. Myślę, że taki podział pracy jest sprawiedliwy.

W piątek wieczorem „Kurier Poznański” potwierdził, że kupuje mój tekst o radzieckim poligonie atomowym. To już drugi tytuł, który się zdecydował!

Przez weekend napisałem sześć tekstów. Nie pobiłem co prawda mojego wyniku z kwietnia jeśli chodzi o liczbę artykułów, ale jeśli brać pod uwagę ilość stron, to skasowałem chyba jakiś światowy rekord.

W poniedziałek przed południem wpadłem na chwilę do „Ipressmedii”. Nastroje w firmie raczej minorowe. Ola siedziała z nogami na biurku i z regularnością zegarynki powtarzała ulubione powiedzenie bohatera filmu „Dzień Świra”. Damiana z maniakalnym uporem, ciągle od nowa przeliczała swoje niezapłacone rachunki. Romek natomiast buszował w Internecie po stronach sado-maso i niewiele go interesowało poza puszką piwa schowaną w szufladzie. Jeżeli tak wygląda teraz praca w redakcji, to Anka powinna się poważnie zastanowić nad dalszym losem wydawnictwa. Zaprosiłem „moich” dziennikarzy na pożegnalną imprezkę w środę wieczorem. Pomysł bardzo się spodobał, ale już po chwili pojawiły się problemy. Proponowałem spotkanie w „Piekiełku”, ale Ola stwierdziła, że to knajpa dla zblazowanych zgredów oraz zagubionych, znerwicowanych nieudaczników i natychmiast zaproponowała „Hammerhouse”. Damiana oświadczyła na to kategorycznym tonem, że jej noga nawet na chwilę nie postanie w tej wsiurskiej, obciachowej spelunce dla nuworyszy. Po krótkim wahaniu zaproponowała pub „Elrock”. Wówczas z kolei stanowczy protest zgłosił Romek. Jego zdaniem inteligencja nie powinna schodzić poniżej pewnego poziomu, a wizyta w „Elrocku” była według niego przejawem bardzo złego smaku. Zaproponował Klub Artystyczny „Rdzeń”. Nie wiem czy Damiana wybaczyłaby Romkowi surową ocenę swego ulubionego pubu, ale gdy usłyszała wymienioną przez niego nazwę konkurencyjnego lokalu, to parsknęła tylko głośnym śmiechem i stwierdziła, że woli już zorganizować spotkanie w swojej zagraconej piwnicy.

Mniej więcej po półgodzinie zażartej dyskusji ustaliliśmy w końcu, że spotkamy się w środę o 19:00 w klubie „Pigularz” na Starym Mieście.

MAREKERAM
O mnie MAREKERAM

Jaki jestem? Nie wiem!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura