MAREKERAM MAREKERAM
79
BLOG

Z życia pismaka – epizody z lat 2002 i 2003 (powieść cz. 21)

MAREKERAM MAREKERAM Kultura Obserwuj notkę 0

W środę wychodząc z czytelni spotkałem Romka. Chciał poszukać jakichś materiałów o katastrofach budowlanych w ciągu ostatnich dziesięciu lat. W ten sposób dowiedziałem się, że pisze kolejny materiał dla „Wiadomości Tygodnia”. Jak tylko sięgnę pamięcią, on ciągle coś pisze dla tego tytułu. Pisze, to wcale nie oznacza, że drukuje! Jeden z dawnych kolegów Romka (niejaki „Wirus” - poznałem go kiedyś będąc w Warszawie) zakotwiczył się w redakcji „Wiadomości Tygodnia” i nieustannie zamawia artykuły u wszystkich swoich znajomych. Chyba chce im w ten sposób pokazać jaki jest ważny! Kończy się to prawie zawsze w ten sam sposób, to znaczy odrzuceniem nadesłanego tekstu przez naczelnego lub sekretarza redakcji. Obaj uważają bowiem, że nie po to zatrudniają armię dziennikarzy, żeby podpierać się artykułami z zewnątrz.

Przeciętny człowiek po kilku próbach zrezygnowałby ze współpracy z „Wirusem”, ale nie Romek. On ciągle wierzy, że pewnego pięknego dnia zobaczy swoje nazwisko na łamach prestiżowych „Wiadomości Tygodnia”.

Romek nie miał chyba wielkiej ochoty na pracę, bo bez problemu dał się namówić na małe piwo.

- I co znowu tyrasz dla tego zbója z Warszawy? - zapytałem kiedy siedzieliśmy już w pubie „Ihr seid so leise”.

- Może tym razem się uda - powiedział Romek. - „Wirus” obiecał, że zrobi wszystko, co tylko będzie możliwe!

- To znaczy, że zrobi bardzo niewiele - zakpiłem.

- Przecież to nie jego wina, że naczelny jest nie z tej epoki!

- Naczelni w ogóle mają to do siebie, że przeważnie są nie z tej epoki - powiedziałem. - Najlepszy przykład masz w „Ipressmedii”.

- Myślę, że tym razem naprawdę mi się uda - stwierdził Romek. - „Wirus” wskoczył na trochę wyższe stanowisko... Znacznie więcej teraz może. Zobaczysz... Już niedługo dam ci egzemplarz „Wiadomości Tygodnia” z moim artykułem!

- Jak zwykle jesteś niepoprawnym optymistą!

- Jestem, bo „Wirus”, to naprawdę w porządku gość! Jak ci opowiem jaki numer wyciął... Wiesz, on jest strasznie napalony na dziewczyny, a w dodatku ma spory talent do tych rzeczy... Jak tylko sięgnę pamięcią włóczyły się za nim całe stada lasek! Sam byłem świadkiem jak w ciągu kilku minut podrywał dziewczyny! A robił to ot tak sobie, jakby od niechcenia! On je chyba jakoś hipnotyzuje!

- Widocznie ma dobre geny - powiedziałem kpiąco. - Podobno dziewczyny podświadomie to czują! Masz dobre geny, masz branie. Nie masz, to musisz się nachodzić, nawzdychać, pisać poezję, zmywać gary, wymyślać idiotyzmy, ścierać kurze, wybaczać, zarabiać sporo kasy...

- Nie wiedziałem, że jesteś aż taki cyniczny - zdziwił się Romek.

- Ostatnio jakoś tak... Nie mam zbyt dobrego mniemania o świecie! Sam zresztą powiedz... Czy nie zdarza się często, że jak się już nachodzisz, nawzdychasz i naprosisz... Czy często nie pojawia się potem jakiś fagas z dobrymi genami i w ciągu pół godziny załatwia sobie to, o co ty starałeś się przez pół roku?

- Nooo... Ty naprawdę jesteś w kiepskiej formie - stwierdził Romek. - Coś cię musiało zdrowo stuknąć!

- Mniejsza o to - powiedziałem. - Co z tym twoim „Wirusem”?

- Od lat prowadził rozrywkowe życie, kosząc laski całymi łanami. W redakcji „Wiadomości Tygodnia” trudno byłoby znaleźć dziewczynę, z którą nie spędziłby przynajmniej jednej nocy...

- Tak ci powiedział? A nie odnosisz wrażenia, że to kolejny erotoman-mitoman?

- Ale ja sam widziałem! Naprawdę! On jest niesamowity! Dziewczyny miękną przy nim jak wosk!

- Dobrze, dobrze! Jest znawcą kobiecej duszy i geniuszem seksu - zakpiłem. - Słowem idol dla facetów i bożyszcze dla dziewczyn!

- Żebyś wiedział! Ale w końcu trafiła kosa na kamień!

- To było raczej do przewidzenia! - powiedziałem złośliwym tonem, bo niezdrowa fascynacja Romka i entuzjazm w jego głosie zaczynały mnie już drażnić.

- W zeszłym roku, w czasie wakacji pojawiła się w ich redakcji dziewczyna całkowicie odporna na czary „Wirusa”.

- Biedaczek! Musiał to ciężko przeżyć!

- Pewnie! A w dodatku, to była podobno niezła dupa! - zarechotał Romek. - Z początku „Wirus” atakował jak Rosjanie pod Berlinem. Nie patrzył na straty tylko parł do przodu! Wszystko na nic! Dziewczyna totalnie go olewała!

- Pewnie miała narzeczonego!

- Dla „Wirusa” to nie byłaby żadna przeszkoda!

- Ale może dla niej...

- Oj, nieważne! W każdym razie dziewczyna była jak twierdza nie do zdobycia! A „Wirus” po prostu się zawziął!

- Biedaczek! - zakpiłem.

- Ty wiesz co ten facet wymyślił? W życiu nie wpadłbyś na taki pomysł! W życiu!

- Oczywiście! Przecież geniusze mieszkają tylko w Warszawie!

- „Wirus” zaczął budować legendę!

- Jaką znowu legendę?!

- Po 11 września Amerykanie szykowali się do ataku na Afganistan, a „Wirus” szykował się do ataku na dziewczynę! Jego geniusz polega na tym, że połączył obie kampanie!

- Prawdziwy geniusz! - powiedziałem z udawanym zachwytem.

- No, pewnie! „Wirus” przez wiele tygodni ostrożnie budował swoją legendę. Nie mówił nic wprost, tylko zostawiał ślady...

- Człowieku, czy ty nie możesz mówić bez tych literackich przenośni?!

- „Wirus” zaczął delikatnie sugerować, że jest agentem specjalnym! Nie robił tego na chama! Postarał się o pistolet gazowy i nosił go na szelkach pod marynarką. Nikomu o tym nie mówił, ale z czasem wszyscy w redakcji zaczęli szeptać... Wiesz, a to odchyliła mu się trochę marynarka, a to pistolet trochę za bardzo ją wypychał... Plotkom nie było końca. Wszelkie pytania o broń „Wirus” zbywał jednak milczeniem, albo głupimi żartami! To tylko „podkręcało” niesamowite historie, które opowiadali sobie dziennikarze. Początkowo wszyscy uważali, że „Wirus” naraził się mafii i musi pilnować swojego tyłka! Ta historia mu nie odpowiadała więc zadbał o to, by wyobraźnia plotkarzy skierowała się w odpowiednią stronę i miała dobrą pożywkę! Jego kumpel dzwonił co jakiś czas na numer telefonu stojącego na biurku dziewczyny i ponurym głosem prosił „Wirusa” do telefonu. Mieli opracowane dwa warianty. Jeśli „Wirus” był akurat w redakcji, to prowadził z kumplem bardzo tajemniczą, enigmatyczną rozmowę po angielsku, z której nie wynikało właściwie nic... ale dla plotkarzy wszystko stawało się powoli jasne. Jeśli „Wirusa” nie było, to kumpel prosił o zapisanie dla niego wiadomości i podawał długi ciąg cyfr i liter.

- Ludzie naprawdę dali się na to nabrać? - zapytałem z niedowierzaniem.

- Oczywiście! A plotki powiększyły jeszcze tę historię i dodały jej blasku! Późną jesienią „Wirus” był w opinii swoich kolegów, prawdziwym agentem!

- To chyba nie zyskało mu zbyt wielu przyjaciół? Ludzie w redakcjach są uczuleni na „bezpieczników”!

- Ty naprawdę nie doceniasz „Wirusa”! On zorganizował to tak, że bardzo szybko zaczęto mówić, że jest człowiekiem z CIA!

- Robisz sobie jaja?!

- Nie! A myślisz, że w jakim celu rozmawiał z kumplem po angielsku? A poza tym zaczął przemycać w rozmowach różne tajemnicze informacje o Afganistanie. Wiesz, ot tak! Mimochodem! Był na tyle perfidny, że starał się nie robić tego przy dziewczynie. Wolał żeby informacje docierały do niej z drugiej ręki.

- Rzeczywiście cwaniak!

- „Wirus” zbudował więc swoją legendę, ale cierpliwie czekał. Śledził wydarzenia w Azji i czekał. Brał jakieś niespodziewane jednodniowe zwolnienia, wychodził wcześniej z pracy. Wszyscy mieli wrażenie, że im bardziej Amerykanie zaciskają krąg wokół Afganistanu, tym bardziej jest on aktywny. Nikt nie potrafiłby co prawda powiedzieć na czym ta aktywność polegała, ale... „Wirus” miał tak dopracowany każdy szczegół! Legenda była niemal doskonała. A on ciągle wzbogacał ją o nowe szczegóły! Na przykład, gdy pewnego razu kolega zderzył się z nim w drzwiach, to „Wirus” skrzywił się z bólu i powiedział, że dostał poprzedniego dnia serię bolesnych zastrzyków. Innemu kumplowi opowiadał o azjatyckich chorobach, jeszcze innemu o bolesności szczepień ochronnych... A legenda rosła, bo ludzie się tymi informacjami wymieniali. „Wirusowi” pomogła też prasa, która co jakiś czas informowała o działaniu supertajnych jednostek na terenie Afganistanu. Gdy Amerykanie zaczęli ostrzał i bombardowania „Wirus” natychmiast wziął cztery tygodnie zaległego urlopu!

- Kompletna paranoja! - powiedziałem kręcąc z niedowierzaniem głową.

- Zanim przestał pojawiać się w redakcji, to zorganizował jeszcze superimprezę dla całego zespołu dziennikarskiego. Wygłosił kilka enigmatycznych toastów, w których rozwodził się nad kruchością ludzkiego życia... A w ostatnim, kiedy wszyscy byli już nieźle zalani, wyraził nadzieję, że za jakiś czas wróci do „Wiadomości Tygodnia” cały i zdrowy! Następnego dnia w redakcji wrzało! A „Wirus” spakował walizki i poleciał najpierw na dwa tygodnie do Tunezji, a potem na dwa do Egiptu! Wrócił opalony, krótko ostrzyżony, w ciemnych okularach. Aha... Zrobił sobie jeszcze gustowną szramę na czole! W redakcji mówił niewiele, był poważny i lekko zadumany. Bohater! Wszyscy byli o tym przekonani!

- I powiedz mi jeszcze, że ta laska, na którą polował w końcu mu uległa?

- Oczywiście! I to już drugiego dnia! Bohater to bohater! Bierze całą pulę!

- A ja myślałem, że w „Wiadomościach Tygodnia” pracują inteligentni ludzie.

I wtedy przypomniałem sobie opinię Oli, oceniającej ludzi nie według płci, lecz stopnia „otwarcia” ich osobowości (od jeden do dziesięciu punktów!): „Większość kobiet to sroki. Patrzą na to, co się błyszczy. Nie sondują głębiej. Nie docierają do wnętrza. Później płaczą”.

Do zbrojowni wszedłem pięć po dziewiątej.

- Spóźnił się pan! - wrzasnął na powitanie „Sumo”. - Brak punktualności to bardzo brzydka cecha. Jak mamy budować porządek...

- Przepraszam - mruknąłem. - Musiałem wymienić baterie w dyktafonie.

- Rzeczywiście bardzo ciężka praca! Bardzo ciężka! - zakpił „Sumo”. - Ma pan szczęście, że wódz jeszcze nie przyszedł, bo nie wyglądałoby to najlepiej.

- No! - dodał „Bolo” z uśmiechem inteligentnego inaczej.

Zacząłem się zastanawiać, czy furera Trawackiego nie obowiązuje punktualność z racji tego, że jest już ubermenschem, czy z jakichś innych powodów, gdy osiłki wyprężyły się i uniosły ręce w geście rzymskiego pozdrowienia. Odwróciłem się w stronę drzwi. W wejściu do zbrojowni stał wódz we własnej osobie. Do minionego lata pan Trawacki wydawał mi się dobrotliwym staruszkiem, który co prawda doznał z wiekiem lekkiego rozmiękczenia mózgu, ale nie stanowi większego zagrożenia. Kiedy dowiedziałem się, że przewodzi Partii Odrodzonego Narodowego Socjalizmu, zacząłem się zastanawiać, czy zbyt pochopnie nie uznałem mojego sąsiada za melepetę. Skoro był w stanie zapanować nad takimi typkami jak „Bolo” i „Sumo”? Musiał mieć w sobie jakąś wewnętrzną siłę! Tak myślałem! Kiedy jednak zobaczyłem pana Trawackiego w kolorowym, jedwabnym szlafroku ozdobionym podobiznami chińskich smoków, w błyszczących czarnych oficerkach i z Krzyżem Żelaznym pod szyją, to już wiedziałem, że jest on najzwyklejszym świrusem. Świrusem, który może okazać się niebezpieczny. W jego oczach nie było co prawda płomienia szaleństwa, ale ten płomień, to przecież tylko wymysł pisarzy! Ładnie brzmi w treści książki i dobrze charakteryzuje postać!

- To jest ten dziennikarz? - zapytał wódz.

- Tak jest! - ryknął „Bolo”.

- Dzień dobry sąsiedzie - powiedziałem z przymilnym uśmiechem jakim obdarza się zazwyczaj wariatów.

Pan Trawacki spojrzał na mnie jak na coś obrzydliwego i powiedział do „Sumo”:

- Powiedz mu, że jego dżinsy są z żydowskiej firmy! Nie będę z nim rozmawiał jeśli ich nie zmieni!

To zaczynało być naprawdę ciekawe. Szykował mi się superreportaż! Wodzem lokalnej grupki faszystów był autentyczny paranoik!

- Wódz mówi... - zaczął „Sumo”.

- Słyszałem! Przecież nie jestem głuchy! - powiedziałem. - Zaraz wrócę!

W mieszkaniu przebrałem się w zwykłe ciemne spodnie bez widocznej marki, gdyż nie wiedziałem jakie jeszcze firmy znajdują się na czarnej liście Trawackiego.

- Teraz wygląda jak człowiek - stwierdził furer mierząc mnie uważnie wzrokiem, gdy wróciłem do zbrojowni. - „Sumo”, powiedz mu, że może usiąść.

- Może pan usiąść - powiedział osiłek podsuwając mi nogą taboret.

- Aaa... I zapyta, go czy napije się kawy?

- Czy napije się... - zaczął „Sumo”.

- Dziękuję! - powiedziałem siadając. - Kawa to afrykański zwyczaj obcy moim tradycjom!

- Afrykański?! - zdziwił się „Sumo”, a na jego twarzy zdziwienie mieszało się z obrzydzeniem.

- Oczywiście! Kawa pochodzi z „czarnego lądu”!

- Kolejny szatański wynalazek czarnuchów - stwierdził głosem eksperta pan Trawacki. - Od dzisiaj proszę mi nawet nie wspominać o kawie!

- Tak jest! - wrzasnęły jednocześnie oba osiłki..

Usiadłem i spojrzałem wodzowi prosto w oczy. Była w nich bezdenna pustka. Jakbym zaglądał w studnię!

- Może pan zadać pierwsze pytanie - powiedział „Sumo”.

- Jak się pan czuje? - wypaliłem z trudem tłumiąc śmiech.

Zupełnie nie było mi jednak do śmiechu, gdy zobaczyłem minę „Bola”. W tym tępaku właśnie dojrzała myśl, żeby mi ukręcić łebek!

- To znaczy, jak się pan czuje jako wskrzesiciel idei narodowosocjalistycznej? - dodałem szybko.

Pan Trawacki nabrał głęboko powietrza w płuca i zaczął:

- Współczesny bogaty świat Zachodu tak pogrążył się w zepsuciu, hedonizmie oraz bezmyślności, że zupełnie zapomniał o tym, iż wolność nie jest wartością najwyższą z możliwych! Zapomniał o tym, że istnieją jeszcze takie święte pojęcia jak: wiara, ojczyzna i naród! Nasza partia powstała właśnie po to, by przypomnieć wszystkim ludziom zagubionym i ogłupionym przez liberalną propagandę, iż jeśli nie będziemy budować naszej cywilizacji na wartościach ponadczasowych, to obce, prymitywne kultury zdominują nas, a potem bez wahania zniszczą!

- A o jakich kulturach, pan myśli? - zapytałem.

- Wodzowi się nie przerywa - krzyknął „Sumo”. - Ja cię tu zaraz nauczę porządku!

- Spokojnie! - powiedział z wyrozumiałym uśmiechem pan Trawacki. - Przecież nasz gość nie wiedział. Więcej już tego nie zrobi! Prawda?

- Prawda - mruknąłem z ulgą.

Nie przerwałem więc Trawackiemu ani razu, a on gadał, gadał, gadał. Efekt był taki, że ze zbrojowni wyszedłem po piętnastej z sześcioma zapełnionymi kasetami! A po głowie wciąż pałętał mi się zasłyszany kiedyś w dzieciństwie fragment wierszyka:

Jednak nie tonie, choć słychać chlupot,

wielka jak słonie jest siła głupot!!!

Rozdział 6

Wirtualne podróże

W niedzielę obudziłem się o 9:20 z głębokim przekonaniem, że jestem geniuszem. Pomysł, który przyszedł mi do głowy w nocy, podczas bezsennej godziny między trzecią, a czwartą, z całą pewnością ocierał się o jakieś wyróżnienie. I sam już nie wiem, czy powinien to być Nobel, czy też Nagroda Leninowska? Pomysł był bowiem równie genialny, co wredny i niemoralny! Wymyśliłem jak zapewnić sobie jeszcze łatwiejszy dostęp na łamy lokalnych gazet. Przyznaję, że historia „Wirusa” była bardzo pouczająca i pomocna przy konstruowaniu moich planów. Bardzo!!! Niemoralność tego pomysłu polegała na tym, że zamierzałem zostać korespondentem wojennym, ale nie zamierzałem nigdzie wyjeżdżać z B... Nie zamierzałem nawet ruszać się zbyt często ze swego domu! Gazety mają to do siebie, że najlepiej je wykarmić bryzgającą krwią, rozwłóczonymi bebechami i stosami trupów! Nic nie sprzedaje się tak dobrze jak zmasowany ostrzał, czy ciężkie bombardowania. Problem polega jednak na tym, że po pierwsze zostać korespondentem wojennym jakiegoś tytułu jest niezwykle trudno, po drugie jak się już człowiek załapie, to przez głupi przypadek może dostać w czapę. Wojna jest jednak zdecydowanie bezpieczniejsza zza szybki telewizora. Cóż jednak szkodzi trochę podkoloryzować rzeczywistość? Skoro mogłem być w Kazachstanie i w niespokojnym Afganistanie, to mogę również pojechać na przykład do Czeczenii. A jak Amerykanie zrealizują już swoje groźby, to do Iraku! Gołym okiem widać, że Bush tak bardzo chce przyładować Saddamowi, iż już niedługo tematów na korespondencje może być całkiem sporo! Moje gazetki powinny zapiać z zachwytu, kiedy zaproponuję im frontowe relacje! Żadnej z nich nie stać przecież, na wysłanie własnego korespondenta wojennego. A dzięki mnie będą mogły podpisywać artykuły: „korespondencja własna”. To będzie pokusa, której z pewnością nie odrzucą. Kiedy Amerykanie ruszą trzeba będzie tylko uważnie oglądać relacje CNN, FOX i BBC. Już teraz jest tam pełno relacji z krajów ościennych do których US ARMY przerzuca swoje oddziały. A jeśli Amerykanie nie uderzą? Zawsze znajdzie się na tym najpiękniejszym ze światów jakaś wojna lub wojenka, którą będzie można opisać. Szczegóły działania przećwiczę sobie na fikcyjnej wyprawie do walczącej Czeczenii. Po niedawnych upiornych wydarzeniach w moskiewskim teatrze ten kraj znowu zrobił się modny!

MAREKERAM
O mnie MAREKERAM

Jaki jestem? Nie wiem!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura