MAREKERAM MAREKERAM
97
BLOG

Z życia pismaka – epizody z lat 2002 i 2003 (powieść cz. 22)

MAREKERAM MAREKERAM Kultura Obserwuj notkę 0

Wieczorem pan Lulek zaczął chyba rozkręcać grzejniki! Tuż po „Wiadomościach” przy rurach od centralnego zaczęło zgrzytać i piszczeć. Najpierw przez pół godziny metaliczny dźwięk rozchodził się przy pionie kuchennym, później przez godzinę przy pionie w dużym pokoju, a do jedenastej chrzęściło przeciągle w sypialni. Może sąsiad tak się obraził na spółdzielnię (z powodu dopłaty), że postanowił pozbyć się kaloryferów z mieszkania? Pomysł idiotyczny, ale pan Lulek jest zdolny do wielu niebanalnych zachowań! Mam nadzieję, iż nie zacznie palić ognisk w mieszkaniu!

Od:”Jarosław” <jaerjar@onet.pl>

Do: Jan_Saczylas@panoszczec.pl

Wysłano:9 grudnia 2002 11:20

Temat: Czeczenia

Szanowny Panie Redaktorze,

bardzo mi przykro, ale na jakiś czas muszę zawiesić pisanie tekstów, dla Pana gazety, ponieważ przez jakiś czas nie będzie mnie w Polsce! Wyjeżdżam do Czeczenii. Myślę, że uda mi się porozmawiać z przedstawicielami obu stron konfliktu! Jeśli jest Pan zainteresowany późniejszą publikacją artykułów będących plonem tej wyprawy, to proszę o kontakt. Myślę, że w przypadku tych tekstów musimy ustalić zupełnie inną stawkę wynagrodzenia! Z poważaniem!

Jarosław O.

List do Saczylasa wysłałem na próbę i czekałem w napięciu prawie do piętnastej. Opłacało się!

Od:Jan_Saczylas@panoszczec.pl

Do: ”Jarosław” <jaerjar@onet.pl>

Wysłano:9 grudnia 2002 14:42

Temat: OK

Panie Jarku,

To prawdziwa bomba! Trochę to trwało, ale udało mi się przekonać wydawcę, że opłaca się nam w Pana zainwestować. Jeżeli zaproponowane przez Pana stawki nie będą „księżycowe”, to z pewnością dojdziemy do porozumienia. Czekam na propozycje! Kiedy będziemy mogli otrzymać gotowy materiał? Pozdrawiam serdecznie i życzę udanej, bezpiecznej wyprawy.

Jan Saczylas

Wysłałem mu moją cenę za jeden artykuł. Odpowiedź miałem niemal natychmiast. Zgodził się! Rozesłałem więc mój list po wszystkich redakcjach, z którymi współpracowałem. Pierwsze odpowiedzi zaczęły przychodzić już wieczorem.

Następnego dnia w południe miałem już komplet maili zwrotnych! Wszystkie! Dosłownie wszystkie, aż piszczały o materiał z Czeczenii! Chyba będzie nieźle! Byleby mi tylko starczyło fantazji i materiałów źródłowych. Postanowiłem też uważnie śledzić amerykańskie przygotowania do drugiej wojny w Zatoce Perskiej. Im będę bardziej na bieżąco, tym lepiej. A poza tym chyba nie będę czekał na wojnę, tylko zrobię kilka reportaży z okolic Iraku. Na przykład z Kuwejtu!

Od środy do niedzieli pracowałem jak oszalały! Pisałem, pisałem, pisałem! A potem skreślałem, skreślałem, skreślałem. Okazało się między innymi, że zbyt słabo znam geografię tamtego terenu. Po opisaniu wymarłej stolicy Grozny i okrucieństw rosyjskich wojsk okupacyjnych, nie bardzo wiedziałem jak pociągnąć dalej temat. Po długich wahaniach wymyśliłem Wowkę – rosyjskiego dezertera, który ukrywał się w ruinach stolicy, a którego czeczeńskie kobiety przemyciły z narażeniem życia w góry do walczących bojowników. Opisałem całą akcję bardzo szczegółowo i w ten sposób przeniosłem akcję reportażu do obozu partyzantów. Skąd mi się to bierze? Sam nie wiem!

Nie odbierałem żadnych telefonów. Po co kusić los? Gdyby na przykład zadzwonił Saczylas, albo Pater, to nie wiem, czy zdołałbym im wmówić, że mój wyjazd do Czeczenii trochę się opóźnił! Co prawda nie wiem, po co mieliby dzwonić, ale lepiej być ostrożnym! Przecież mam wrócić dopiero 30 grudnia! Jestem okropny! Naprawdę jestem okropny!

W niedzielę 15 grudnia skończyłem pierwszy tekst i zacząłem uzupełniać go szczegółami. W Internecie znalazłem sporo zdjęć czeczeńskich bojowców, więc wetknąłem w tekst kilka opisów i charakterystyk postaci. Część moich bohaterów dostała twarze, a nawet biografie! Opisałem też życie obozu, przedmioty codziennego użytku, ubiory… Wszystko to znalazłem na anglojęzycznych wyszukiwarkach!

W poniedziałek telefon dzwonił od wczesnego rana jak oszalały. Dosłownie co kilka minut! Później zaczęła też pojękiwać moja komórka. Byłem jednak twardy i nie odbierałem. Na wyświetlaczu mojego SIEMENSA pojawiał się co prawda jakiś numer, ale jego cyfry z niczym mi się nie kojarzyły.

Około jedenastej na parking przed blokiem zajechało z piskiem opon srebrzyste BMW Leszka. Mój kolega wysiadł z samochodu, trzasnął wściekle drzwiami i ruszył w kierunku mojej klatki schodowej.

- Co ty kuwa wyprawiasz! – wrzasnął, gdy otworzyłem mu drzwi. – Dlaczego nie odbierasz telefonów! Odbiło ci, czy jesteś kompletnie głuchy?

- Nooo…

- Tak to kuwa jest, jak się człowiek zacznie zadawać z inteligencją! – warknął Leszek i wszedł do przedpokoju. – Jutro nic nie planuj, bo od rana będziesz mi potrzebny w hurtowni!

- Ale ja przecież…

- Miałem telefon od swojego człowieka w Inspekcji Pracy, że te hieny planują jutro nalot na moje firmy. Pewnie jakiś skurwysyn, którego wywaliłem ostatnio na zbity pysk, złożył na mnie donosik! Kuwa! Mówię ci ludzie to naprawdę niewdzięczne bydlaki! Naprawdę! Kuwa! Naprawdę!

- Ale…

- Człowieku! U mnie w hurtowni wszystko musi grać jak w zegarku! Wszystko! Dlatego jutro raniutko zameldujesz się na Industrialnej. Myślę, że powinno skończyć się na jednym dniu! Ale gdyby moi nieproszeni goście postanowili się zagnieździć na dłużej… Sam rozumiesz… Będziesz musiał, kuwa, trochę posiedzieć w hurtowni! Nie chcę ryzykować! Te hieny mogą przyczepić się do wszystkiego! Pracownik, którego nie ma w pracy… To może im się wydać bardzo podejrzane!

- Przecież teoretycznie mogłeś mi dać wolne za nadgodziny – powiedziałem.

- Proszę cię… Przestań kombinować. Przestań – stwierdził protekcjonalnym tonem Leszek. – Bądź jutro o 7:00 na Industrialnej. Rozumiemy się?!

- W porządku – powiedziałem bez entuzjazmu. – Będę. Możesz się nie martwić!

- Świetnie! – zawołał Leszek. – To na razie! Muszę jechać do skarbówki, bo strasznie ostatnio pyszczą! Cześć!

We wtorkowe przedpołudnie przeniosłem się niespodziewanie do świata czarów. Hurtownia Leszka była miejscem na pograniczu snu i jawy! Setki regałów nabitych było zabawkami! Piłki, pluszaki (małe i duże), misie, pajace, koniki na biegunach, lalki (samce i samice), roboty, transformery, figurki superbohaterów, żołnierzyki, wózki, puzzle, układanki, gry, klocki, trąbki, bębenki, samochody, czołgi, pojazdy bojowe, kolorowe pojazdy obcych, rowerki – wszystko to tworzyło zaczarowany, kolorowy labirynt. Kierownik hurtowni, pan Adaś oprowadził mnie pośpiesznie po swoim królestwie i powiedział:

- No, chyba się już teraz nie zgubisz? Jak przyjdzie kontrola, to nie pchaj się im zbyt często przed oczy. A teraz idę, bo muszę zrobić jeszcze porządek w papierach.

Najeźdźcy z Inspekcji Pracy pojawili się około dziesiątej. Dwóch chorobliwie chudych facetów i jedna monstrualnie gruba baba (chyba dla kontrastu). Rozgościli się w pokoju kierownika i zaczęli po kolei wzywać do siebie poszczególnych pracowników hurtowni.

- Nie jest dobrze! Nie jest dobrze – powtarzał pan Adaś przechadzając się główną alejką od regału obstawionego zdalnie sterowanymi samochodami, do półek opanowanych przez pyzate misie i z powrotem. – Naprawdę nie jest dobrze! Jak jakiś dureń zacznie za dużo ględzić, to będzie prawdziwa kaszanka! Kaszanka!

- A o co właściwie pytają? – zagadnąłem go nieśmiało podczas jednego z kolejnych nawrotów.

Spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem jakby mnie nie poznawał.

- Ach! To ty! – wrzasnął. – Cholera! Przecież ja ci muszę wszystko opowiedzieć, bo narobisz strasznego syfu!

W ciągu kolejnego kwadransa dowiedziałem się miedzy innymi: jaki rodzaj pracy wykonuję w hurtowni, co należy do moich obowiązków, jak wygląda mój dzień pracy, jak rozliczane są nadgodziny, jak nazywają się moje koleżanki i koledzy.

Kiedy jednak gruba baba z kontroli wyryczała moje nazwisko wzywając mnie na przesłuchanie pan Adaś tylko ponuro zajęczał:

- Rany boskie! Rany boskie! Przecież to będzie masakra!

Wszedłem nieśmiało do gabinetu kierownika hurtowni, w którym urzędowała ekipa z Inspekcji Pracy i rozejrzałem się niepewnie po pomieszczeniu.

- I co się tak gapi? Niech wchodzi i niech siada – powiedziała opryskliwym tonem gruba baba i wskazała mi lewą dłonią metalowy taboret ustawiony przed biurkiem. – Nazwisko?!

Podałem posłusznie mając nadzieję, że zbyt szybka odpowiedź nie wzbudzi żadnych wątpliwości ani podejrzeń. Myliłem się!

- Na pewno? – zapytał chudy numer jeden. – A może nazywamy się zupełnie inaczej?

- Nie! Nazywamy się… To znaczy nazywam się Jarosław…

- To ustalimy sobie później – przerwała mi baba. – Co on tu robi?!

- Siedzi! – zakpiłem.

Ten idiotyczny zwyczaj robienia sobie jaj w najmniej odpowiednich momentach, kiedyś naprawdę przysporzy mi sporo kłopotów!

- Coooo?! – ryknął chudy numer dwa. – Niech przestanie błaznować zanim stracimy cierpliwość!

- Co robi w tej podejrzanej hurtowni?! – zapytała gruba baba.

- Staram się pracować, ale przeszkadzają mi częste kontrole – powiedziałem patrząc jej bezczelnie prosto w oczy. – A hurtownia wydaje mi się całkiem w porządku!

- To się jeszcze zobaczy – powiedział chudy numer dwa. – To… się… jeszcze zobaczy!

Przesłuchanie trwało przez ponad pół godziny. Momentami miałem wrażenie, iż szanowni wysłannicy z Inspekcji Pracy lada chwila przystąpią do wyrywania mi paznokci lub do sadzania mnie na nodze od taboretu. Szczególnie entuzjastycznie nastawiona do tych metod wydawała mi się gruba. Do tragedii jednak nie doszło i w końcu chudy numer jeden wypowiedział upragnione zdanie:

- Może już sobie iść!

- Mam kogoś poprosić? – zapytałem z uprzejmym uśmiechem.

- Obejdzie się! – powiedziała ponuro czterystufuntowa baba. – Poradzimy sobie sami.

Kiedy otworzyłem drzwi, by wyjść na korytarz za moimi plecami rozległ się potężny wrzask jednego z chorobliwych chudzielców:

- Kierownik Adam Warzecki!!! Tylko szybko! Nie będziemy tu przecież siedzieć przez tydzień!!!

MAREKERAM
O mnie MAREKERAM

Jaki jestem? Nie wiem!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura