Tak naprawdę, spotkało się dwoje bogaczy, wypowiedzieli swoje kwestie, wyściskali dłonie i oby do wyborów. Pierwszy raz miałem kontakt z dłuższymi wypowiedziami Donalda Trumpa. Facet strasznie mnie rozczarował, choć powiedział to, co większość Amerykanów popiera, a co jakoś nie do końca się dotychczas udawało. "Stany Zjednoczone nie mogą być światowym policjantem", stwierdził biznesmen, zastrzegając jednak, że jeśli ktoś chce amerykańskich gwarancji, musi za nie zapłacić. Tekst o tym, że FED jest upolityczniony, że trzeba obniżyć podatki i znieść regulacje, nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Cóż innego mógłby powiedzieć Republikanin? Chociaż, nie podoba się Trumpowi wolny handel z innymi państwami, przez który jego zdaniem Amerykanie tracą pracę. Trump uważa ponadto, iż byłby dobrym prezydentem bo zna się na pieniądzach.
Dla odmiany pani Clintonowa wierzy w siłę pieniądza jak się go rozda na małe biznesy, zabierając uprzednio bogatym krezusom. Niby klasyka myśli lewicowej, ale takie gadanie opanowały wszystkie mainstreamowe formacje polityczne na świecie i nie jest to coś, co samych Amerykanów wprawi w ekstazę. W modzie bowiem jest rozdawnictwo na cele konsumpcyjne, czego nie zrobi ani Clintonowa, ani Trump, a wszystkie deklaracje i tak zweryfikuje rzeczywistość. Z wypowiedzi obu kandydatów wywnioskowałem też, że największym wrogiem Ameryki jest światowy terroryzm z ISIS na czele, tudzież Iran, który trzeba kontrolować. Jeśli było coś o innych krajach, to raczej w kontekście współpracy, nie rywalizacji. Europie nie poświęcono ani zdania, z sojuszników wymieniono Japonię i Koreę Południową.