Dwa epizody, które miały miejsce podczas odwrotu Niemców spod Stalingradu. Oczywiście to tylko dwie relacje z setek stoczonych walk na Wschodzie. Poniższy tekst powstał w oparciu o fragmenty opisywanej już przeze mnie książki Paula Carella „Spalona Ziemia” w tłumaczeniu mojego ojca. Poprzednio pisałem o walkach na terenach Białorusi oraz opisałem historię związaną z domniemanym szpiegiem Stalina „Werterem”.
Po ponownym uformowaniu się Sowietów, ukierunkowywali oni swoje główne natarcia na niemiecką trasę odwrotu Saratowskaja -Krasnodar. Była to jedyna szosa wiodąca na północ, zwana „drogą Stalina”, która mogła być użytkowana przy każdej pogodzie także z udziałem ciężkiego sprzętu. Rosjanie próbowali dojść do tej szosy w bezwzględnej i dramatycznej walce. Rozległe lasy oferowały im przy tym dogodne pozycje wyjściowe. Od miesięcy wsiąkały w rejon na południe od Krasnodaru oddziały dywersyjne i jednostki partyzanckie. Front niemiecki był tak wątły, że pomimo rozpoznania nie mogli temu zapobiec. Tak powstał z czasem niebezpieczny dla nich teren partyzancki. Od czasu do czasu schwytano jakąś grupę lub dowódcę tych oddziałów za frontem niemieckim.
Raporty bojowe 97 dywizji strzelców odnotowują epizod walki partyzanckiej, typowy dla jej okrucieństwa. Ochotnicza jednostka Turkmenów, którzy bili się bok żołnierzy 97 dywizji pod Tuapse, wykorzystywała w zimowe noce małą, opuszczoną wieś koło Sewierskaja, by się wyspać, przy czym dowódcy jednostki nie zawsze wystawiali warty.
Pewnego poranka Turkmeni nie pojawili się na służbie. Niemiecki patrol podkradł się do podejrzanie cichej wsi. Dowódca patrolu z wyciągniętym pistoletem jako pierwszy wszedł do najbliższego domu. Żołnierze usłyszeli go wykrzykującego przekleństwo. Potem widzieli to, co zobaczył ich dowódca. Widzieli to w każdej chacie: Turkmeni leżeli w łóżkach z odciętymi głowami. Na ścianach było napisane kredą: „Tak mścimy się na zdrajcach!”
Okropna scena była elementem wojny psychologicznej prowadzonej równocześnie z działaniami bojowymi. Sowieci wyjątkowo okrutnie traktowali za współpracę z niemieckim wermachtem różnych antybolszewickich, nie rosyjskich grup ludnościowych, których się tak obawiali nie tylko w trakcie wojny, ale i po jej zakończeniu. Spora część tajnej sowieckiej służby wywiadowczej za niemieckim frontem służyła obserwacji i nękaniu tych – w ich opinii - kolaborantów. To się doskonale udawało. Oficerowie i komisarze tajnego frontu rekrutowali do tego wytypowanych mieszkańców za liniami niemieckimi, przez regularne rozkazy powołujące ich do wojska. Pełnomocnikami Moskwy w tej niebezpiecznej walce byli zdeklarowani i sprawdzeni komuniści.
Porucznik w górskim 13 strzeleckim pułku, Aleks Buchner, informował, jak jego milicja karaczajska na patrolu u wylotu Wysokiego Kaukazu pochwyciła raz wysokiej rangi sowieckiego oficera. Nie zdradził przy przesłuchaniu żadnym słowem, jak dostał się za front. Strzygł tylko oczami i milczał.
Jednak, gdy Karaczowie zdjęli mu mundur do rewizji osobistej i Buchner chwycił za okazałą czapkę z daszkiem, by odciąć dla siebie wielką emaliowaną sowiecką gwiazdę, jeniec stał się widocznie nerwowy.
Kilka cięć nożem w wieko czapki wyjawiło wtedy skrywany przez niego sekret. Z czapki wypadły mapy drukowane na bibułce, jak również rozkazy i pełnomocnictwa z Moskwy wraz z formularzami legitymacji partyjnych. Schwytano człowieka, który miał w rejonie Kubania organizować na nowo tajny front.
Jednak także w otwartej walce uderzały jednostki partyzanckie na obszarze lasu Sewierskaja nieustannie i nieubłaganie. 8-ma bateria 125 pułku artyleryjskiego została tam rozjechana przez mocne siły sowieckie. 7-ma bateria uszła przed tym samym losem tylko dzięki czujności plutonu piechoty, która został skierowany do ochrony baterii.
Wypowiedź sierżanta wziętego do niewoli przyniosła 125 dyw. piech. potwierdzenie, jak poważnie Rosjanie zamierzali blokować niemiecką drogę odwrotu. „Nasi dowódcy odczytali wszystkim jednostkom rozkaz głównej kwatery, który brzmiał, że niemiecka droga odwrotu musi być blokowana, żadna ofiara nie jest za duża!” – zeznał sierżant. Było to zrozumiałe, ponieważ rodziła się szansa na uchwycenie w kleszcze 44 korpusu strzelców. O to właśnie szło.
Straszne i upiorne były walki na prawym skrzydle o decydującą wysokość 249,6. Stał tam III batalion 421 pułku grenadierów pod dowództwem kapitana Winzena.
„Nieogolony, osłabiony przez nieprzespane noce, siedział kapitan w swojej kamiennej chacie. Na dworze szczekały kaemy. Na stanowisko bojowe skoczył goniec. »Oni wracają, panie kapitanie!«”
Przychodzili. Jak wczoraj i przedwczoraj. Tylko co czwarty miał na sobie mundur, karabin najwyżej co trzeci. Nie mieli w ogóle ciężkiej broni. Krzyczeli „Urra !” i przypuszczali szturm. Na przedzie młodzi oficerowie, po części kadeci ze szkół oficerskich. Za nimi chłopcy w wieku trzynastu do czternastu lat, obok starcy i niepełnosprawni.
Niemieckie karabiny maszynowe skosiły pierwszą falę. Żywi brali karabiny rannych i poległych i dalej przypuszczali szturm. Sądząc po twarzach reprezentowane były wszystkie szczepy Kaukazu. Wreszcie zaczęli się wycofywać, jak czynili kilka kolejnych dni, by znów powrócić.
Już tylko pięćdziesiąt metrów przed stanowiskami III batalionu piętrzyły się góry zabitych i rannych. Nie można było ustalić przynależności wojskowej poległych, ponieważ żołnierze nie mieli przy sobie żadnych dokumentów. Były to szybko rekrutowane specjalne jednostki 56 armii sowieckiej, które podlegały nowo wystawionej 9 sowieckiej dywizji górskiej.
Piekło trwało cztery dni. Podchodzili regularnie. Pagórki z ciał swoich poległych wykorzystywali jako osłonę. Zbierali się za tymi okropnymi, przypominającymi zombi przedpiersiami i zrywali się ze swoim wstrząsającym do głębi krzykiem „Urra !” - ponad swoimi zmarłymi - ponownie do szturmu.
„Rzucać granatami ręcznymi przed stanowisko!” - wołali niemieccy dowódcy plutonów, gdy przychodziła przerwa bojowa, ponieważ tylko granatami ręcznymi mogły być rozbite sowieckie ugrupowania przygotowawcze za kryjącymi ich pagórkami zabitych.
Niczym lotne piaski przysuwały się pagórki zabitych coraz bliżej. Z pięćdziesięciu metrów zrobiło się dwadzieścia pięć, a potem dziesięć… „Urra!” i byli już na stanowisku bojowym batalionu.
Kapitan Winzen zebrał wszystkie siły i przeprowadził przeciwuderzenie, gdyż obrona właśnie co padła. „ Szybko! Każdy wiedział, dlaczego szybko. Mieli złe doświadczenia z tymi fanatycznymi bojownikami”. Grupa uderzeniowa była jak błyskawica znowu na starym stanowisku bojowym batalionu. Ale obraz, jaki zobaczyli, był straszny. Żołnierzom III batalionu przypomniano, że walczyli w Azji.
Jedyny jeszcze żyjący i nie zmasakrowany, który znajdował się na odzyskanym stanowisku bojowym batalionu, był ciężko ranny rosyjski porucznik. Gdy Winzen przesłuchiwał go - w środku cieknącej krwią piekielnej rzeźni – gdy zażądał wyjaśnienia okrucieństw, Rosjanin wzruszył tylko ramionami i powiedział: „Wy Niemcy umiecie walczyć, my się tego jeszcze uczymy!”
I ostatecznie nauczyli się tego. Na razie popełniali jeszcze błędy, za które przyszło im płacić wysoka cenę. Dowódcy czerwonych „jednostek volkssturmu” i jednostek partyzanckich pod Krasnodarem dowodzili w osobliwy sposób. Wydawali swoje rozkazy taktyczne do podwładnych dowódców wojskowych otwarcie przez radio, po części ze strasznymi groźbami: „Gdy nie osiągniecie celu, każę was rozstrzelać!”; albo: „Gdy się będziecie wycofywać, położę na wasze jednostki ogień zaporowy!”
Służba nasłuchowa 125 niemieckiej dywizji piechoty również słuchała tych komunikatów-rozkazów. Niemcy wiedzieli więc, gdzie należy oczekiwać nieprzyjaciela. Było to jak gra między jeżem a zającem.
„Dowodziłem czasami tylko według rosyjskich rozkazów radiowych”- wspominał generał Reinhardt –„ I gdy „Urra” pułków przypuszczających szturm rozrywało świt, wtedy jednostki baden-wirtemberskich batalionów czekały już za swoimi kaemami, miały w pogotowiu karabinek na brzegu dołu strzeleckiego i granat ręczny pod ręką”.