Andrzej Kostarczyk Andrzej Kostarczyk
225
BLOG

Partie i frakcje

Andrzej Kostarczyk Andrzej Kostarczyk Polityka Obserwuj notkę 0

Wśród ugrupowań politycznych III RP jedynie Polskie Stronnictwo Ludowe jest partią w sensie klasycznym: długoterminowa kontynuacja struktur, władz i programu, stały, nieznacznie fluktuujący elektorat. Druga partia nieprzerwanie obecna we wszystkich kadencjach sejmu – SLD, jest pod tym względem mniej jednorodna, choć w porównaniu z partiami prawicy, cechuje ją duży współczynnik trwałości. Spectrum prawicowe to prawdziwy konglomerat: od partii kanapowych, po formacje przypominające pospolite ruszenie, czy szlacheckie konfederacje. Wiele przyczyn złożyło się na ten stan rzeczy. Na użytek tego artykułu chciałbym skoncentrować się na jednej: partyjnej frakcyjności, czyli funkcjonowaniu wewnątrzpartyjnych mechanizmów, dystrybucji władzy, grze interesów, procesach podejmowania decyzji.

*

Frakcje nie cieszą się w Polsce dobrą opinią. Są synonimem rozbijactwa, partykularnych interesów, nieodpowiedzialności. Istotnie, nietrudno wskazać przykłady, które dobrze ilustrują ten pogląd. Gdyby jednak sprowadzać problem frakcyjności życia wewnątrz-partyjnego do aberracji, to trzeba by zauważyć, że jest to skłonność wyjątkowo trwała i uporczywa. Frakcje od zawsze towarzyszyły partiom stanowiąc fragment ich krajobrazu, co więcej, to właśnie one dostarczały niejednokrotnie niezbędnego do ich powstania budulca. Większość wielkich partii masowych zawiązała się wskutek porozumienia grup, organizacji, środowisk, które jednoczyły siły aby odnieść sukces wyborczy i przejąć władzę. Tak działo się na różnych kontynentach, w partiach całego demokratycznego spektrum od lewa do prawa. Wystarczy wymienić amerykańskich demokratów i republikanów, brytyjskich konserwatystów i labourzystów, francuskich socjalistów i centroprawicę, japońską partię Liberalno-Demokratyczną, indyjską Partię Kongresową i jej przeciwnika Bharatiya Junata.

Na tej długiej liście szczególne miejsce zajmują włoscy chadecy. Prawie półwieczne funkcjonowania tej formacji dostarcza obszernego materiału do politologicznej analizy, a włoskie określenie frakcji – currenti, jest dobrze znanym w naukach politycznych terminem.

Wyniszczająca walka frakcyjna w łonie Democratia Christiana wskazywana jest często jako powód rozpadu tej partii. Jednakże frakcje nie działały w próżni. Wpisywały się w szerszy proces degradacji całej włoskiej klasy politycznej i zarówno tworzyły, jak i odzwierciedlały jej patologie.

 

Interesy i wartości

 

Ugrupowania demokratyczne są żywymi organizmami. W każdej takiej organizacji dochodzi do stałej wymiany i konfrontacji poglądów, ścierania się interesów i racji, zderzenia odmiennych koncepcji. Mechanizmy wewnątrz-partyjne mogą te naturalne zachowania ułatwiać, mogą je hamować, a w skrajnych przypadkach narzucać im formy, w których wyrodnieją. Jeśli mechanizm ten działa prawidłowo, premiuje kulturę współpracy i redukuje pola potencjalnych sporów.

W teorii to przekonanie jest powszechnie akceptowane. Trudno byłoby znaleźć lidera, który nie byłby przekonany, że właśnie takie zasady obowiązują w jego partii. Dlaczego w praktyce, często bywa inaczej? Przyczyną są nie tylko cechy osobowościowe przywódcy. Partie są,  z natury rzeczy, strukturami konfliktu i walki. Główny front batalii przebiega między ścierającymi się stronnictwami. Ma charakter jawny i rozgrywa się przy otwartej kurtynie, dlatego łatwo przyciąga uwagę mediów i opinii publicznej. Mniej spektakularny i mniej widoczny przebieg mają zmagania w relacjach wewnętrznych w łonie poszczególnych ugrupowań. W tym przypadku określenie walka, zostaje zastąpione bardziej szlachetnie brzmiącym mianem rywalizacji. Życie partyjne od środka nie przypomina jednak atmosfery franciszkańskiego klasztoru, a starcia jakie mają tu miejsce, bywają nie mniej zacięte niż te toczone między wrogimi stronnictwami.

Rywalizacja wewnętrzna przebiega na dwóch płaszczyznach: interesów i wartości. Trudno byłoby znaleźć organizację społeczną, której członkowie tak skrzętnie zabiegaliby o swoje interesy, zarazem starając się tak mało o tym otwarcie mówić. W każdym ugrupowaniu konkuruje się o pozycję w hierarchii, dostęp do partyjnych funduszy, miejsca na listach wyborczych itp. Obfity deszcz profitów spada zwłaszcza na partie, które biorą władzę. Lista stanowisk w rządzie, agendach, administracji państwowej i spółkach skarbu państwa jest długa, ale jeszcze dłuższa jest lista kandydatów. Przy podziale łupów, szybko okazuje się, że najlepsze biorą ci, którzy albo zapewnili sobie przychylność lidera, albo też wchodzą w skład zespołu najzręczniejszych partyjnych graczy. Przegrani pobierają lekcję, że skuteczna polityka to gra zespołowa. Starają się więc dostać do najsprawniejszych koterii, a jeśli jest to niemożliwe stworzyć własne.

Jest to wręcz przymus dla polityków działających na forum parlamentarnym. Posłowie nie mogą zapomnieć o swoim elektoracie. Każdy okręg wyborczy ma swoje rozliczne interesy i sprawy do załatwienia. Poseł musi się wykazać sporą efektywnością, by zasłużyć na uznanie lokalnych samorządów, przedsiębiorców, związkowców, czy innych znaczących osobistości i środowisk. Najwyższe zasługi u wyborców zdobywa się pozyskując dla regionu fundusze i inwestycje. Nie da się ich zapewnić nie dysponując wpływem na politykę przyznających je resortów. To leży już poza zasięgiem pojedynczych parlamentarzystów, a nawet ich koterii wystarczających dotychczas dla osiągnięcia drobniejszych korzyści. W tym celu potrzebne jest lobby posiadające większą siłę nacisku. Powstają więc alianse, najczęściej nietrwałe i tworzone ad hoc. Niektóre jednak nie rozwiązują się i umacniają łączący ich związek. Na mapie życia partyjnego, żywiołowa sieć rozlicznych personalnych relacji uczytelnia się i pojawiają się na niej kontury frakcji.

Mogłoby się wydawać, że formacje polityczne powinny zrzeszać osoby wyznające ten sam system wartości. Na ogół tak się dzieje, ale z różnych powodów, z których najistotniejszym jest dążenie do prezentowania najbardziej atrakcyjnej i szerokiej oferty wyborczej, partie zabierają na pokład ludzi o różnej orientacji światopoglądowej. Tak długo, jak długo w dyskursie publicznym problematyka aksjologiczna nie ma istotnego znaczenia, politycy koncentrują się na osiąganiu pragmatycznych celów. Współczesne społeczeństwa przeżywają jednak okres intensywnych przemian cywilizacyjnych. Zwłaszcza sprawy etyczne, obyczajowe rozpalają emocje. O związkach partnerskich, in vitro, aborcji, eutanazji dyskutuje się równie gorąco jak o umowach śmieciowych czy bezrobociu.  W tych okolicznościach w dużych partiach masowych, drzemiący dotąd świat wartości zaczyna przypominać o swoim istnieniu. Parlamentarzyści demonstrują swoje przekonania światopoglądowe – jeśli je mają – ale również ci indyferentni czują się zmuszeni do samookreślenia się.

Konflikt wartości, aczkolwiek trudny do rozstrzygnięcia, w jakimś sensie nobilituje walkę jaka toczy się wewnątrz partii. W odróżnieniu od nie przynoszącego na ogół politykom chwały starcia interesów, bój, jaki toczą o wartości daje się usprawiedliwić bardziej bezinteresownymi pobudkami. Zmusza również rywalizujących do intelektualnego pogłębienia argumentacji,. Czasem do sięgnięcia do bogatego dorobku doktryn ideologicznych. Wartości – choć to o nie chodzi w polemice – nie unieważniają codziennej gry interesów. Przeciwnie, mogą ją wręcz potęgować, gdyż w jej rezultacie, któraś ze stron może uzyskać dominujący wpływ na wewnętrzny układ sił. Wydaje się jednak, że rywalizacja w sferze aksjologii stwarza jej uczestnikom szansę moralnej refleksji, z którą nieczęsto mają do czynienia, przebywając w, tak dobrze im znanych, rejonach interesu.

Raz pobudzony w partii spór ideowy rzadko wygasa i trudno w nim o trwały kompromis. Lider partii ma do wyboru – albo uznać jego dopuszczalność i niejako legitymizować go, albo pogodzić się z nadchodzącą frondą.

Mówiąc o problemach związanych z frakcjami, nie sposób abstrahować od charakteru partii, w której występują, od jej genezy, programu, kultury politycznej, stylu sprawowania przywództwa. Ten związek jest również widoczny w przypadku trzech dużych formacji: Platformy Obywatelskiej, Prawa i Sprawiedliwości i Sojuszu Lewicy Demokratycznej.

 

Platforma Obywatelska

 

W Platformie Obywatelskiej nurty liberalny i konserwatywny zaznaczały się od początku jej istnienia. Miały jednak ograniczony wpływ na tworzenie programu partii i nie szukały dla siebie sformalizowanego miejsca w jej strukturach. Platforma szybko skupiła całą swoją uwagę na sprawowaniu władzy, stwarzając swym członkom szerokie pole, pozbawionej czynnika ideowego, praktycznej działalności. Już na samym wstępie, ugrupowanie opuściło dwu spośród trzech współzałożycieli, co wyeliminowało możliwy konflikt na szczytach władzy, a zarazem zredukowało, pobudzany personalną rywalizacją, potencjał rozwoju frakcji.

Rywalizacja, wykluczona na szczeblu najwyższym, bez przeszkód rozkwitła na niższych poziomach, stanowiąc podręcznikowy przykład rywalizacji, w której chodzi o interesy. Ponieważ rozgrywa się pod dywanem, opinia publiczna dowiaduje się o jej kolejnych odsłonach, gdy dochodzi do dymisji lub nominacji zawodników walczących ze sobą koterii. Obowiązująca w PO zasada – żyj i daj żyć innym – sprawia, że przy tej okazji nie leje się krew, a rywale zachowują dyskrecję. Poświadczona sukcesami wyborczymi popularność Donalda Tuska, daje mu niekwestionowaną pozycję lidera; zniechęca potencjalnych konkurentów i ułatwia mu dokonywanie przetasowań, niezbędnych dla zachowania partyjnej stabilizacji. Jego zdolności przywódcze zostały poddane poważnej próbie, kiedy Platforma stanęła w obliczu pierwszej konfrontacji ideowej wokół in vitro i związków partnerskich. Do tej pory przywódcy Platformy udawało się zachowywać pełną gamę pożytków pozycjonowania się jako wielo-nurtowa partia centroprawicowa, nie ponosząc żadnych związanych z tym dolegliwości. Ta wizerunkowa fasada nie była jednak dziełem realnie funkcjonujących w partii orientacji, lecz raczej mozaiką kolorów, zręcznie dobieranych na potrzeby chwili przez Donalda Tuska. Kiedy kolory zapragnęły żyć własnym życiem, mozaika zaczęła się kruszyć. Jest mało prawdopodobne aby premier dopuścił do powstania w strukturach PO zorganizowanych frakcji wartości. Raczej będzie kontynuował dotychczasowy kurs dawkowanego pluralizmu. W Platformie nazywa się to strategią skrzydeł. Dobrze jest jednak nie zapominać o tym, że skrzydła sprawdzają się w locie dzięki swej rozpiętości i sile lotek. Nie da się ich zastąpić implantami,

Platforma Obywatelska ma przed sobą poważne wyzwania związane z: pogarszającą się sytuacją społeczno-gospodarczą kraju, sukcesją przywództwa i koniecznością odnowienia witalności zużytej długoletnim sprawowaniem władzy. W takiej sytuacji zazwyczaj dochodzi w partiach do ruchów tektonicznych. Nie byłoby niczym dziwnym, gdyby wyniosły one na powierzchnię problem frakcji. Są liczne tego precedensy.

 

Prawo i Sprawiedliwość

Podczas gdy Platformę Obywatelską trapią problemy wynikające z prawie dwu-kadencyjnego rządzenia, Prawo i Sprawiedliwość cierpi na syndrom nieuleczalnej opozycyjności.

Wynika to z zbyt skrajnego, dla przeważającej części elektoratu. radykalizmu poglądów i stylu działania, który uniemożliwia PiS-owi zdobycie większościowego poparcia. Cechujący to ugrupowanie poziom fobii, frustracji i agresji odstręcza potencjalnych koalicjantów, co skutecznie zamyka mu drogę powrotu do władzy. Ta prawda stopniowo dociera do świadomości, co ambitniejszych działaczy tej partii i powoduje, że przez jej zwarte szeregi, od czasu do czasu, przebiega fala kontestacji. Specyficzny etos PiS-u i jego konstrukcja, niezmiernie utrudnia jednak ujawnianie różnicy zdań i wymusza bezwzględne posłuszeństwo wobec Prezesa. Cokolwiek by powiedzieć o Jarosławie Kaczyńskim, jest on jedynym polskim politykiem, który ma pełne prawo powiedzieć – partia to ja. Mimo tych ograniczeń, walka wewnętrzna w PiS-ie niewygasa. Toczy się w partyjnym establishmencie, a jej stawką jest uzyskanie przychylności przywódcy i prawo do egzegezy jego przemyśleń. Konkurujący muszą wszakże pilnie baczyć, aby nie przekroczyć cienkiej linii, którą uznaje on za próg lojalności. W tych unikatowych, jak na partię działającą w ustroju demokratycznym warunkach, jakakolwiek próba stworzenia frakcji byłby inicjatywą samobójczą, o czym mogło się już przekonać spore grono działaczy.

Jarosław Kaczyński reglamentując w swej partii obieg myśli, powołał do istnienia byt niereformowalny. Jeśli dla Platformy Obywatelskiej ewolucja strukturalna, jaką byłoby powstanie frakcji, jest ambarasem, dla Prawa i Sprawiedliwości byłaby to katastrofa.

 

Sojusz Lewicy Demokratycznej

 

Największe sukcesy Sojuszu Lewicy Demokratycznej pochodzą z czasów, kiedy nad uchodźcami z PZPR-u unosiła się jeszcze groźba ekskomuniki z demokratycznego polis III RP. Choć była mało realna, okazała się wystarczająco sugestywna, aby, mające co prawda ten sam rodowód, ale dość zróżnicowane organizacje i środowiska lewicy, stworzyły koalicję pozwalającą osiągać spektakularne sukcesy. Na tle zatomizowanej i skłóconej prawicy lat dziewięćdziesiątych, SLD jawił się niemal jak ideał harmonijnej współpracy szerokiego wachlarza różnych grup interesu, od związkowców po postnomenklaturowy biznes.

Tak to przynajmniej wyglądało na zewnątrz. W samym Sojuszu, zwłaszcza gdy był on u władzy, coraz częściej okazywało się, że interesy, równie skutecznie jak łączą, potrafią dzielić. Wewnętrzny porządek ugrupowania nie opierał się na statutowych zasadach, określających działania frakcji, był wynikiem porozumienia i współdziałania czołowych liderów. Trwał tak długo jak długo trwało to porozumienie.

W ponad 20-letniej historii Sojuszu Lewicy Demokratycznej, można wyjątkowo dobrze prześledzić trzy klasyczne formy, przez które przechodzi wewnątrz-partyjna gra interesów: współpracy, rywalizacji, destrukcji. Politycy lewicy mogą sięgnąć do tego doświadczenia obecnie, gdy wydaje się, że zaczyna im ponownie sprzyjać koniunktura. Warunkiem powodzenia jest powstanie takiej konstelacji politycznej, która zapewni jej częściom składowym minimum równowagi między współpracą a rywalizacją. Negocjacje mogą ograniczyć się, tak, jak było to w przypadku AWS, tylko do kwestii parytetów i list wyborczych. Jeśli jednak zabraknie w niej dozy kreatywności w odniesieniu do ustroju przyszłej formacji, sukces – o ile w ogóle przyjdzie – nie będzie trwały. Frakcje nie muszą kojarzyć się nowej lewicy z katastrofą, raczej z szansą.

 

Niedoskonały instrument demokracji

 

Partie i frakcje są nieodrodnymi dziećmi demokracji; dzielą z nią te same wady i zalety. Funkcjonują w miarę poprawnie, jeśli procesy zachodzące w sferze publicznej mają maksymalnie jasny, przejrzysty i autentyczny charakter. Partie starają się chronić sekrety swojej kuchni przed dociekliwością mediów. Rywalizacja frakcji rozszczelnia tę osłonę, umożliwiając wyborcom wgląd w to czym rzeczywiście żyje ugrupowanie. Politycy tracą komfort bezkarnego szafowania frazesem służby publicznej, podczas gdy naprawdę zabiegają głównie o własne interesy.

Frakcje mogą być oznaką żywotności partii, bądź przeciwnie jej rozkładu. W formacjach silnie scentralizowanych ich pojawieniu towarzyszy zazwyczaj atmosfera skandalu, stąd wrażenie, że to one są czynnikiem chorobotwórczym. Słuszniejszy byłby jednak pogląd, że są one raczej symptomem, a nie przyczyną schorzeń nękających taką partię od dawna. Zwalczanie frakcji, to tyle co zwalczanie właściwych ludziom przymiotów indywidualizmu. Pełnej zgodności myślenia i działania nie daje się osiągnąć w żadnym zespole. Nie udało się to nawet w, istniejącym ku chwale Bożej, Kościele katolickim - wystarczy wskazać na wieloletnią rywalizację między poszczególnymi zakonami. Zakony nie doprowadziły wszakże do upadku Kościoła. Analogia nie jest oczywiście pełna, niemniej pouczająca. Frakcje mogą okazać się najmniej kosztownym instrumentem rozstrzygania wewnętrznej różnicy zdań. Partia, która je dopuszcza, prosi się o kłopoty, partia, która je zwalcza, będzie miała kłopoty. W pierwszej panuje nadzieja, że wszystko dobrze się ułoży, ale przezornie nie wyklucza się gorszego scenariusza. W drugiej jest tylko nadzieja, czasem wręcz pewność. Nic w polityce nie zawodzi tak często.

Andrzej Kostarczyk

PS. Niniejszy artykuł w wersji skróconej ukazał się w Rzeczpospolitej z dn. 20.05.2013


 

Wiceminister spraw zgranicznych w rządach Bieleckiego, Olszewskiego. Poseł Porozumienia Centrum i Ruchu dla Rzeczpospolitej w latach 1991-1993. Potem bezpartyjny. Wydawca książek z dziedziny politologii.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka