atanazy-bazakbal atanazy-bazakbal
478
BLOG

Czytanie historiozofii

atanazy-bazakbal atanazy-bazakbal Kultura Obserwuj notkę 1

Historiozofia, czy jak kto woli, filozofia historii zajmuje się wydobywaniem z dziejów ludzkości czegoś więcej, niż tylko zbioru rożnych mniej lub bardziej znaczących faktów powiązanych relacjami przyczyny i skutku. Nie chcę tutaj oceniać „naukowości” tego typu podejścia; wiadomo, że nie brak wśród bez wątpienia inteligentnych ludzi, za przeproszeniem, bękartów (w dodatku pogrobowych) dziewiętnastowiecznego pozytywizmu, którzy by metodę historiozofii obśmiali, uznali za nienaukową, zignorowali i wrócili do swoich fakcików, obserwacji, doświadczeń i obliczeń. Cóż, można i tak, chociaż moim zdaniem świadczy to o pewnej ignorancji. Historiozofia jest tworem innego rodzaju – czasami sięga do jakieś metafizyki, czasami posługuje się stylem eseju, literatury i taka już jej właściwość, że na podstawie materiału, nie nadającego się do ścisłego i pewnego ogarnięcia, tworzy bardzo śmiałe teorie objaśniające sens dziejów ludzkości. Bywa, że na podstawie swoich dociekań proponuje pewne wizje dotyczące przyszłości, także wchodzi na teren zajmowany raczej przez twórców różnych fikcji, czy wręcz zajmuje się proroctwami. Pomimo tego, to bardzo sympatyczna, wręcz szlachetna odmiana nauk humanistycznych, lektura tego typu dzieł może być i inspirująca i pożyteczna, bo czy jest ważniejsza wiedza od tej, która próbuje wyjaśniać zagadki – kim jesteśmy i po co, do cholery, to wszystko? My ludzie, czy zawężając nieco perspektywę – my, za przeproszeniem członkowie kultury i cywilizacji Zachodu.

 

Przepraszam tych spostrzegawczych i wyedukowanych za ewentualny brak precyzji w niniejszych rozważaniach, ale nie jestem zawodowcem, więc nie czuję się zobowiązany, ani uprawniony do przybierania jakieś pozy „stylu naukowego”. Przyjąłem na siebie niewdzięczną rolę amatora – popularyzatora, dlatego piszę o historiozofii, w nadziei zainteresowania kogoś lekturami, z którymi mam do czynienia.

 

Czytałem równolegle dwa ważne dzieła dwudziestowiecznej historiozofii – „Zmierzch Zachodu” Oswalda Spenglera (1911) i „Studium historii” Arnolda J. Toynbee (1924-1954). Ta pierwsza pozycja już za mną, druga (opasła) będzie doczytywana po kawałku przez najbliższy miesiąc, więc skupię się bardziej na dziele Spenglera. Symultaniczna lektura ma te plusy, że łatwo można zaobserwować różnice, jakie dzielą obydwa style pisania i myślenia – anglosaski i niemiecki.

 

Toynbee reprezentuje porządny anglosaski styl pisania. Zachowuje szacunek dla faktów, gromadzi je i analizuje w sposób systematyczny, wręcz pedantyczny, starając się być jak najbardziej obiektywny i posługiwać się nimi rzetelnie. W dalszych partiach „Studium” pozwala sobie na dodanie wymiaru, powiedzmy „metafizycznego” i wpisuje tę swoją analizę dziejów ludzkości w religijny, transcendentny kontekst. Ale mniej więcej do połowy lektury mamy do czynienia z solidnym, anglosaskim dziełem, trochę drętwym i mało porywającym, ale napisanym w przejrzysty i uporządkowany sposób. Niekiedy wyłazi z niego tak krytykowany teraz europocentryzm (w tym przypadku umiarkowany), ale wiek temu był chyba usprawiedliwiony. Teraz, kiedy zaczynamy powoli pukać w dno od spodu, a rozwijają się i to bardzo dynamicznie tacy Chińczycy, czy Hindusi, ciężko o wiarę w cywilizację Białasów z Europy i Ameryki. W momencie kiedy Toynbee zaczynał pisać swoje dzieło można było mieć jeszcze jako taką nadzieję na  przyszłą pomyślność naszej kultury, dlatego wyczuwa się w „Studium Historii” taki dostojny, ostrożny optymizm. I nieco darwinowskie, a może spencerowskie podejście – oto cywilizacje rozwijają się i upadają, pod wpływem wyzwań, przeciwności – niektóre potrafią lepiej się przystosować, skuteczniej odpowiedzieć na wyzwania zewnętrzne, czy wewnętrzne, wtedy odnoszą sukces (rozwijają się, trwają), a jak nie potrafią – to upadają. To brzmi dość banalnie i jest oczywiście uproszczeniem, ale pokazuje pewien sposób myślenia. Nasz zachodni, europejski, dziewiętnastowieczny, przepraszam za wyrażenie – optymistyczno-kapitalistyczny (nie używam tego w sensie pejoratywnym, nie jestem lewakiem). Bo nad cywilizacjami nie wisi żadne fatum, nie jest im pisana nieuchronna śmierć, o ile „dadzą radę na wolnym rynku”. Nie przetrawiłem jeszcze tego wątku religijnego w dziele Toynbee’go, więc do niego nie będę się odnosił, ale, jeśli chodzi o tezy zawarte w początkowych partiach „Studium” – zasadniczo się z uczonym angielskim zgadzam; albo inaczej – jego analizy wydają mi się przekonujące i sensowne.

 

Oswald Spengler pisze inaczej. Jego styl bywa ciężki i niejasny, kompozycja dzieła ma niby jakiś porządek, ale tak naprawdę poszczególne wątki co jakiś czas – a to znikają, a to pojawiają się na nowo. Nie ma tam tak pedantycznego porządku, jak w „Studium Historii”, którego logiczna budowa kojarzy się z jakimś atlasem fauny i flory. „Zmierzch Zachodu” ma okresloną formę i styl, ponieważ Spengler jest dziedzicem dziewiętnastowiecznej niemieckiej filozofii, spadkobiercą miedzy innymi Goethego, Hegla, Nietschego i niestety również Marksa. Tego gatunku filozofia nie należy do najłatwiejszych w odbiorze - trudno w niej szukać anglosaskiego umiłowania jasności, konkretu i prostoty, jest w niej za to pewne dramatyczne napięcie, taki nerw, nieco może przesadzone, ale poruszające podejście, polegające na tym, że filozof walczy ze światem (może lepiej: Wszechświatem), odkrywając jego tajemnice i tak się szarpie z tą metafizyką, że czasami aż boli, bo czuć ten weltschmerz, jak mnie się zdaje dziedzictwo romantycznej epoki „burzy i naporu”.

 

„Zmierzch zachodu” jest momentami ciężki, momentami porywający. Spengler porównuje cywilizacje (kultury) do organizmów żywych – podobnie jak dajmy na to krowa – dana kultura rodzi się, przechodzi fazy młodości, dojrzałości, starzeje się i umiera. Spengler dowodzi swoich tez w sposób bardzo śmiały i sugestywny, ale trudno czasami nie zauważyć, że przesadza - nagina fakty i dopuszcza się niestety nadinterpretacji, tylko po to, żeby proponowana przez niego efektowna konstrukcja teoretyczna nie zawaliła się i nie rozpadła na kawałki. Nie jestem oczywiście specjalistą od wszystkiego, jakimś wykształciuchem, ale kiedy Spengler zajmuje się historią społeczną, polityczną, czy ekonomiczną momentami jakby pisze bzdury i jestem przekonany, że po prostu się myli. Za to, kiedy niemiecki uczony zajmuję się analizą dziejów sztuki, religii, czy nauki, bo według niego są to niejako symboliczne manifestacje danej kultury (czyli formy, w jakich dana kultura wyraża siebie – np. przez charakterystyczne budowle, techniki malarskie, muzyczne, ale też sposoby naukowego opisywania świata, itp.) – pisze znakomicie i przyznaję szczerze - pozwalam się uwieść tym wizjom, zwłaszcza, że pewne refleksje dotyczące Upadku, ewentualnie Starzenia Się naszej kultury wydają się być bardziej adekwatne i aktualne obecnie, a nie sto lat temu, w epoce, w której „Zmierzch Zachodu” był pisany. Kiedy Toynbee szuka pewnych uniwersalnych praw, obowiązujących wszystkie cywilizacje, a także podkreśla ich wzajemne oddziaływanie i przenikanie, Spengler pokazuje nowoczesne, relatywistyczne podejście – nowoczesne bo taka antropologia kultury rozwinęła je w pełni dopiero kilkadziesiąt lat po wydaniu „Zmierzchu Zachodu”. Niemiecki filozof historii podkreśla mocno odrębność kultur – ich symboliczne manifestacje w postaci religii, duchowości, nauki, postrzegania świata, sztuki, organizacji społecznej i politycznej wynikają z zupełnie innego pojmowania świata i myślenia, więc nie mogą być na przykład porównywane w celu wartościowania. Wspólny jest jedynie schemat „życia” kultur – narodziny, dorastanie, faz dojrzała, starzenie się i śmierć.

 

Przyjrzyjmy się kilku fragmentom „Zmierzchu Zachodu”, w których autor wykazuje się daleko idącą spostrzegawczością. Na przykład wtedy, kiedy pisze o upadku sztuki:

 

Sztuka faustowska[sztuka Zachodu] umiera – tak jak sztuka apollińska[starożytna, helleńska], egipska i każda inna – na uwiąd starczy, urzeczywistniwszy uprzednio swe wewnętrzne możliwości i wypełniwszy w toku życia kultury swe przeznaczenie.

To co dzisiaj uprawia się jako sztukę – (...) – to impotencja i oszustwo. Można by dzisiaj zamknąć wszystkie instytuty sztuki bez jakiejkolwiek dla niej szkody. Wystarczy tylko przenieść się myślą do Aleksandrii roku 200 p.n.e., by poznać ów artystyczny harmider, którym cywilizacja metropolii bałamutnie maskuje śmierć swej sztuki. Tam, jak i dzisiaj w metropoliach zachodniej Europy, dostrzegamy pogoń za iluzjami artystycznego postępu, osobistej odrębności, „nowego stylu”, „nieprzeczuwalnych możliwości”, teoretyczną paplaninę, pretensjonalną postawę modnych artystów, którzy niczym akrobaci podrzucają ogromne ciężary z tektury, literatów zamiast poetów, (…) myślenie, czucie i formowanie jako rzemiosło artystyczne.

W końcu wygasa nawet siła, by choćby chcieć czegoś innego.Końcowym rezultatem jest niezmordowane kopiowanie ustalonego repertuaru form, (…).

 

Skąd my to znamy?

 

Innym objawem „starczego uwiądu” naszej cywilizacji są stosunki społeczne, co do których Spengler może nie olśniewa jakimiś proroctwami, ale kto by mógł przewidzieć, że stanie się to, czego doświadczamy teraz. Chociaż fragment, w którym obrywa się kobietom jest aktualny i uroczy:

 

Pierwotna kobieta, wieśniaczka, jest matką. Jej całe upragnione od dzieciństwa powołanie życiowe kryje się w tym słowie. Teraz wszakże wyłania się kobieta Ibsena, koleżanka, bohaterka całej wielkomiejskiej literatury (…). Zamiast dzieci kobiety te mają duchowe konflikty, małżeństwo zaś jest przemyślnym przedsięwzięciem, w którym chodzi o „wzajemne zrozumienie”. Należą one tylko do siebie samych, i wszystkie są niepłodne. (…) Wszędzie – zarówno dobie hellenizmu i w XIX wieku, jak i w czasach Laozi oraz teorii ćarwaków istniała etyka dla bezdzietnych inteligentów oraz literatura o wewnętrznych konfliktach Nory i Nany.

 

W stałym menu kultury w stadium upadku mamy również charakterystyczne zjawiska zachodzące w sferze religijności:

 

Materializm byłby niekompletny bez potrzebny pozbycia się od czasu do czasu umysłowego napięcia, popadnięcia w mityczne nastroje, uprawiania jakiegoś kultu, aby dla wewnętrznego odciążenia cieszyć się wdziękiem irracjonalnego, niematerialnego, osobliwego, a jeśli trzeba i niedorzecznego. (…) Kult Izydy w republikańskim Rzymie był (…) mianowicie religijną rozrywką dobrego towarzystwa, dającą powód częściowo do jawnych drwin, po części zaś do skandali i zamykania budynków kultowych (…). Jako odpowiednik tego znajdujemy w dzisiejszym euroamerykańskim świecie okultystyczne i teozoficzne szalbierstwo, amerykańskie Towarzystwo Wiedzy Chrześcijańskiej (scjentyści), zakłamany buddyzm salonowy i religijny przemysł artystyczny, uprawiany (…) na potrzeby grup i kultów o gotyckiej, późnoantycznej i taoistycznej nastrojowości. Wszędzie mamy zwykłe igranie z mitami, w które się nie wierzy, i zwykłe gustowanie w kultach, którymi chciałoby się wypełnić wewnętrzną pustkę. Materializm jest płaski i rzetelny, igranie z religią jest płaskie i nierzetelne (…).

 

Obszerne partie „Zmierzchu Zachodu” poświecone są monoteistycznym religiom ze Wschodu – islamowi, judaizmowi i chrześcijaństwu. Bardzo ciekawa jest interpretacja chrześcijaństwa, które przeobrażało się w ciągu stuleci w ramach trzech różnych porządków kulturowych: kultury magicznej (wschodniej, syryjskiej, jak kto woli), starożytnej (helleńskiej) i w końcu faustowskiej (Europy Zachodniej). Te fragmenty są znakomite, dla umiarkowanych, nieuprzedzonych chrześcijan nie powinny być zbyt obrazoburcze. Momentami ciężko się to czyta, te analizy nie należą do zbyt klarownych i jasnych, ale warto, bo w znakomity sposób rozprawiają się z pewnymi błędnym wyobrażeniami na temat chrześcijaństwa, judaizmu, czy islamu. Wyjaśniają kulturowy kontekst powstawania i rozwoju wspomnianych wyznań, czego znajomość powinna być obowiązkowa – zarówna dla zwolenników, jak i dla krytyków. A warto czasami sięgnąć do innych autorytetów i źródeł, poza „Kodem da Vinci” oraz czołową biblistyką i teolożką III i IV RP – Dodą Rabczewską, z jej błyskotliwą i miażdżącą teorią wyjaśniającą powstanie Biblii:

 

Jeżeli chodzi o Biblię, to są tam super, zajebiste przykazania, jakieś historie, które budują w dzieciach system wartości, chęć bycia dobrym człowiekiem, natomiast ciężko mi wierzyć w coś, co nie ma przełożenia na rzeczywistość, bo gdzie w tej Biblii są dinozaury? Jest siedem dni stworzenia świata i nie ma dinozaurów. To mi się kłóci. (...) Wierzę w to, co nam przyniosła matka Ziemia i co odkryto podczas wykopalisk. Są na to dowody i ciężko wierzyć w coś, co spisał jakiś napruty winem i palący jakieś zioła.

 

Nie mnie polemizować z takim autorytetem, ale mam wrażenie, że autorzy biblijnych tekstów mieli jednak lepszych dilerów, niż nasze gwiazdki popu.

 

Spengler pisze w nieco innym stylu, ale warto i jemu dać szansę:

 

Religia jest metafizyką, niczym innym: „Credo, quia absurdum”[wierzę, ponieważ to absurd]. Mamy tu na myśli metafizykę wewnętrznego przeżycia (…). Jezus ani przez chwilę nie żył inaczej. Nie był on moralizatorem; upatrywać w moralizowaniu ostateczny cel religii znaczy to w ogóle jej nie znać. Jest to wymysł XIX wieku, „oświecenia”, humanistycznego filisterstwa. Przypisywanie Jezusowi celów społecznych jest bluźnierstwem. Jego nauczanie było jedynie zwiastowaniem rzeczy ostatecznych (…). „Przypatrzcie się liliom polnym” – znaczy to: nie zważajcie na bogactwo ani na ubóstwo. I jedno bowiem i drugie przykuwa duszę do trosk tego świata. „Nie możecie służyć Bogu i Mamonie” – przez Mamonę rozumie się tu całą rzeczywistość. Płytkie i tchórzliwe jest zapoznawanie wielkości tego postulatu. Między pracą pomnażającą własne bogactwo a pracą na rzecz socjalnego komfortu „wszystkich” Jezus nie odczułby żadnej w ogóle różnicy. Gdy wzdragał się on przed bogactwem i gdy pierwotna gmina w Jerozolimie, która była ścisłym zakonem, nie zaś jakimś klubem socjalistów,odrzucała własność prywatną, kryło się w tym największe z możliwych przeciwieństwo wobec wszelkich „zapatrywań socjalnych”. Przekonania takie zakładały, ze sytuacja zewnętrzna jest niczym, nie zaś wszystkim, i że doczesny komfort zasługuje na bezwzględną pogardę, a nie na najwyższą aprobatę.

 

I co na to „Krytyka Polityczna”? Albo ci duchowni rozmaitych kościołów chrześcijańskich, którzy taką wagę przywiązuję do „społecznej sprawiedliwości”?

 

* * *

 

Można się zgadzać z poglądami Spenglera, czy Toynbee’go, albo je w ogóle odrzucać, ale jednego nie sposób im nie oddać. Mieli to szczęście, że pisali i wydawali swoje dzieła, w czasach kiedy autorow nie terroryzował jeszcze wynalazek politycznej poprawności. Dlatego nie ograniczają się w żaden sposób, kiedy pisza o religiach, Żydach, chrześcijaństwie, kwestiach rasowych i wszelkich innych. Cokolwiek by o nich nie sadzili – czuć, że piszą dokładnie to, co myślą, to co chcą i nie czują potrzeby tłumaczenia się, usprawiedliwiania, wyrażają swoje poglądy bez obawy, że mogłyby one podrażnić tych, których drażnić nie wolno. Takie czasy były – a teraz ciężko wyobrazić sobie, żeby jakieś „niepoprawne” dzieło z gatunku nauk społecznych, czy humanistycznych mogło się ukazać, bez obszczekania przez różnych pałkarzy politycznej poprawności. Zatem autorzy zapewne sami się teraz cenzurują, dostosowują do wymogów, co chyba świadczy lepiej, niż cokolwiek innego – że nasza cywilizacja zjeżdża sobie wesoło po równi pochyłej.

 

UWAGA: NOTKA JEST NIECO ZMODYFIKOWANĄ WERSJĄ INNEJ "INTERNETOWEJ" PUBLIKACJI AUTORA. PIERWOWZÓR ZOSTAŁ ZAMIESZCZONY NA BLOGU, KTÓRY PORUSZA RÓŻNE TEMATY - W TYM OSOBISTE - STĄD EWENTUALNE KOLOKWIALIZMY, CZY POTOCZNY, NIEZOBOWIĄZUJĄCY STYL.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura