atanazy-bazakbal atanazy-bazakbal
776
BLOG

Temple of the Dog - Hunger Strike (o muzyce grunge)

atanazy-bazakbal atanazy-bazakbal Kultura Obserwuj notkę 8

Lata 90. XX wieku były dla dobrej muzyki okresem szczęścia i pomyślności. Bynajmniej nie uważam tak tylko dlatego, że byłem wtedy młodszy i raczej szczuplejszy, a życie (w znaczeniu tych wszystkich poważnych spraw i poważnych świństw) rozpościerało się jeszcze przede mną. Bo jednocześnie twierdzę, że najlepszym, a na pewno najbardziej rewolucyjnym okresem dla moich ulubionych brzmień był przełom lat 60. i 70., z którymi to czasami nie wiążą mnie przecież żadne sentymenty. Ale kiedy zaczynałem w wieku późno-podstawówkowym, a więc w połowie ostatniej dekady XX. wieku, słuchać muzyki, to oprócz poznawania klasyki (King Crimson, Floydzi, Genesis, itp.) docierało do mnie i zdobywało moją przychylność to, co było wówczas nowe - w metalu, w rockerce – tej zwykłej i tej trochę bardziej alternatywnej, w popie, w „miauczącej” i piosenkowej muzyce brytyjskiej, nawet w elektronice. Był jeszcze grunge, którego popularność (przynajmniej w moim powiecie) była jeszcze dość żywa wśród rockowo zorientowanej młodzieży. Myślę, że tak było nie tylko w moim otoczeniu – do Polski te wszystkie mody i nowinki kulturowe docierają z pewnym opóźnieniem – no i oczywiście z pewnym opóźnieniem w stosunku do Zachodu wygasają. Oczywiście – ja piszę o czasach III RP, a nie o PRL-u - było radio, prasa muzyczna, teledyski w telewizjach. Ale były to czasy przed-internetowe, przed-emulowe, przed-napsterowe, a o torrentach nikomu się jeszcze nie śniło. Teraz można, legalnie, albo nielegalnie wynaleźć i pobrać w jeden wieczór muzykę, którą się lubi, albo którą chce się poznać – wtedy tak nie było. 


 

„Hunger Strike” to grunge, za jego powstanie odpowiadają czołowe postacie tego nurtu – wypadałoby zatem spróbować odpowiedzieć na pytanie – co to takiego, ten grandż? Nie odpowiem wprost zawsze gubiłem się przy tych muzycznych, gatunkowych szufladach. Można co prawda próbować stworzyć jakąś prostacką etykietę: grandż to muzyka amerykańskich, rockowych zespołów z północno – zachodniego wybrzeża (Seattle), która przeżywała swoje dni chwały w latach 1991-1994. To muzyka zespołów „wielkiej czwórki”, na którą składały się: Nirvana, Pearl Jam, Soundgarden oraz Alice In Chains. Bardzo chętnie napisałbym o jakimś wspólnym muzycznym mianowniku, na pewno takowy istniej – ale nie tu moim zdaniem leży klucz do zrozumienia tego fenomenu, a wspomniane cztery zespoły grały w gruncie rzeczy co innego. Zjawisko grunge’u to według mnie bardziej kwestia słuchaczy, niż samych wykonawców i muzy, którą zaproponowali. Precyzując – grunge to raczej nie konkretne brzmienia – ale wszystko to, co leżało po stronie fanów, czyli setek tysięcy dzieciaków, które przez grunge zostały uwiedzione. Takie po prostu trafiło się pokolenie – trochę zdołowane, zakompleksione, zagubione, ponure, ze swoimi młodzieżowymi problemami, mniej, albo bardziej naiwnymi i wydumanymi. To wcale nie jest przesada – jeżeli ktoś twierdzi, że ta muza została wymyślona przez „koncerny”, a zapotrzebowanie na nią zostało spreparowane – głosi bzdury. Oczywiście, że grunge’owe gwiazdy zostały wchłonięte przez machinę muzycznego przemysłu – ale musiały najpierw swoje zrobić w tzw. „podziemiu” – a jak koncerny się połapały, że takie granie staje się coraz bardziej popularne - wtedy w to zainwestowały. Taka była kolejność, nie inna – mechanizm jest prosty i oczywisty. Młodzież chciała gitarowego rocka, ale nie chciała stadionowych dziadków, cyrku, ani teatru na koncertach, odgrywanego przez upudrowanych facetów „w rajtuzach”, grających wielominutowe, bohaterskie solówki. Chciała prostych piosenek, przebojów, ale z jakimś alternatywnym sznytem – żeby muzyka było nieco mniej oczywista niż przeboje Aerosmith i Guns N’ Roses (z całym szacunkiem dla tych zespołów), żeby było w niej trochę więcej brudu, ekspresji i emocji. Żeby nie była chłodna i plastikowa, jak popularna muzyka lat osiemdziesiątych. No i jeszcze jedna, niezwykle ważna rzecz – dziewczęta chciały wieszać w swoich dziewczęcych, nastoletnich pokojach plakaty, z których wyglądały nie wymalowane i upudrowane gęby chłopaków z Mötley Crüe, tylko Kurt Cobain, nieogolony, z przetłuszczonymi włosami, w jakiś śmiesznych sweterkach, czy koszulach. Był przystojny i zdołowany – w takim chciały się zakochać, a nie w wąsatych samczykach z heavy metalowych kapel. Dzieciaki potrzebowały innych bohaterów i idoli, innych tekstów, do identyfikowanie się i wzruszania, innej muzyki do skakania i machania swoimi młodzieżowymi głowami. A grunge dał im to, czego akurat wtedy potrzebowali.


Był w Seattle pewien zespół, który wielkiej kariery nie zrobił, chociaż był obiecujący, ale nie było mu dane - jego działalność zakończyła się w tragicznych okolicznościach. Chodzi o Mother Love Bone – znawcy uważają go za zespół prekursorski dla grunge’u – umiarkowanie mógłbym się z tym zgodzić. W każdym razie, w marcu 1990 (czyli jakby w „przeddzień” tour de force muzyki grunge) wokalista MLB, Andy Wood, mający lat dwadzieścia cztery, zmarł wskutek przedawkowania narkotyków, mówiąc brutalnie – zaćpał się heroiną. Ta tragedia, ta śmierć była przyczyną powstania Temple of the Dog – supergrupy, w skład której wchodzili muzycy MLB (Stone Gossard i Jeff Ament), poza tym Chris Cornell i Matt Cameron (obydwaj z Soundgarden), a także Mike McCready i Eddie Vedder, wtedy jeszcze nieznana postać, a później wokalista Pearl Jamu.. TOTD był projektem studyjnym, który powstał z inicjatywy Chrisa Cornella, przyjaciela Wooda, miał nagrać trochę muzyki w hołdzie dla wokalisty Mother Love Bone. 


I nagrali – jedną z najlepszych płyt, jeżeli chodzi o gitarowego rocka lat 90. (ukazała się w 1991). Chociaż na albumie słychać muzyków Soundgarden i Pearl Jam, to jest jednak trochę inna muzyka – chyba trochę w stylistyce MLB. Inspirowana hard rockiem, ale bardziej pasuje określenie „amerykańską tradycją gitarowego grania”, przecież słychać tu nawet rocka z południa Stanów, no i bluesa (najbardziej słychać takie „bluesowe” emocje w otwierającym płytę Say Hello 2 Heaven). Głównym wokalistą jest Chris Cornell (Vedder uzupełnia go w kilku utworach) i śpiewa zupełnie inaczej niż w Soundgarden – dużo subtelniej, posługuje się różnymi środkami, sposobami ekspresji, inaczej niż na wczesnych płytach swojej macierzystej kapeli – gdzie był przede wszystkim rockowym, czy nawet metalowym krzykaczem. Trzeba stanowczo podkreślić – w kategorii rockowego śpiewania – to, co zrobił Chris Cornell na płycie „Temple od the Dog” jest wybitne. Nie zawiódł również w roli kompozytora. Muzyka jest stonowana i dość wysmakowana – zdarzają się co prawda cięższe, czy bardziej dynamiczne momenty, ale ten album, kiedy się go słucha - płynie sobie leniwie i spokojnie. Nie ma na tej płycie nic ponurego, ani szczególnie dołującego, czy rozpaczliwego – atmosfera jest melancholijna i refleksyjna. Ale tak to miało być – kontemplacyjnie, nastrojowe, z odcieniem łagodnego smutku, ten album to przecież pożegnanie zmarłego przyjaciela, taka rozmowa z kimś, kto jest już po tamtej stronie. Proszę sobie wyobrazić taki obrazek: południe Stanów, krajobraz trochę jak z „Dynastii”, może ogród, albo park, jakaś trawa, drzewa, leniwe, słoneczne popołudnie, albo wczesny wieczór. Siedzi sobie paru w miarę młodych, długowłosych facetów na ziemi – mają flaszkę whisky albo burbonu, popijają z niej, palą dobry, jasny tytoń (ach ta Virginia), ale broń Boże żadnych innych dragów. Siedzą i rozmawiają – dopiero co wrócili z pogrzebu kolegi, mówią o nim, przywołują wspólne historie, zastanawiają się, czy nie chcieliby mu jeszcze czegoś powiedzieć, a nie zdążyli. Taki obrazek – myślę, że pasuje do nastroju płyty. 


 „Hunger Strike” usłyszałem po raz pierwszy jakieś cztery lata po premierze płyty – zapewne w radiu WaWa, które, o czym młodzież niekoniecznie musi wiedzieć, grało kiedyś rocka. To najbardziej „piosenkowy” i przebojowy kawałek TOTD, dlatego jest dość znany, nawet ktoś w Idolu go zaśpiewał. Muzycznie to mieszanka Soundgarden (cięższe fragmenty) i Pearl Jamu (spokojniejszy i bardziej nastrojowy początek). Tekst i kompozycja autorstwa Cornella, który co prawda zaczyna śpiewać zwrotki nastrojowo, ale później wydziera się pięknie, tak jak tylko on to potrafi. Od jakiegoś czasu nie przepadam za tymi „wyjcami i krzykaczami” w muzyce rockowej, wolę raczej niskie i mocne głosy (Nick Cave), albo takie bardziej subtelne, za przeproszeniem „gejowe” (David Sylvian), ale Chris Cornell wielkim wokalistą jest i nie tylko wtedy, kiedy drze mordę. Zresztą to bardzo zdolny chłopak – w tym kawałku gra jeszcze na gitarze. Po minucie wchodzi Eddie Vedder ze swoim romantycznym, głębokim timbre. Mało jest kawałków, w których można usłyszeć obok siebie (to wcale nie będzie przesada) dwóch tak wybitnych rockowych śpiewaków. A teledysk jak teledysk – nic nadzwyczajnego, ale może paniom się spodoba. Bo przecież będzie Chris Cornell – chudy, jeszcze młody, w takim typie „jezusopodobnym” – zresztą on zawsze się dziewczynkom podobał, czy w tej wersji długowłosej, czy tej „dojrzalszej”. Ale najważniejsza jest muzyka, bo to wspaniały utwór, oddałbym za niego wszystkie single Gunsów. I jeszcze mała dygresja – jaka szkoda, że rodacy chyba ze wspomnianej „wielkiej czwórki” najmniej uwielbili Soundgarden – moim zdaniem, pod względem muzycznym najciekawszy. 

TELEDYSK

I don't mind stealing bread
From the mouths of decadence 
But I can't feed on the powerless 
When my cup's already overfilled 
Yeah 

But it's on the table
The fire is cooking 
And their farming babies 
While the slaves are working 

The blood is on the table
And their mouths are choking 
But I'm growing hungry 
Yeah 

I don't mind stealing bread 
From the mouths of decadence 
But I can't feed on the powerless 
When my cup's already overfilled 
Oho, ah

But it's on the table 
The fire is cooking 
And their farming babies 
While the slaves are working 
And it's on the table 
Their mouths are choking 

But I'm growing hungry (Growing hungry)
I'm growing hungry (Growing hungry) 
I'm growing hungry (Growing hungry)...


Jak (niestety) większość moich ulubionych artystów grających i śpiewających Chris Cornell jest takim amerykańskim lewakiem – więc napisał słowa z socjalistycznym podtekstem – strajk głodowy, bo niesprawiedliwy podział dóbr, biedni nie mają co jeść, itp. Ale ja rozumiem, wybaczam – to w sumie fajny gość, nie zaćpał się, nie robi za pseudo-proroka jak Eddie Vedder, jest w porządku. Nie wiem, czy kiedykolwiek był głodny, domyślam się, że nie; ja co prawda nigdy nie doświadczyłem tego, co ludzie, którzy naprawdę zdychają z braku jedzenia i oczywiście nie ośmielam się porównywać swoich dyskomforcików z tym, czego doświadczają mieszkańcy „ludowej” Korei, albo niektórych zakątków Afryki – ale nawet kilkudniowe głodówki, które się zdarzały (bynajmniej nie było to odchudzanie) sprawiają, że łatwo mi zrozumieć, jak bardzo zmienia się punkt widzenia, w zależności od tego, czy jest się nażartym, czy też nie. Dlatego, kiedy słucham tych słów, nawet zdając sobie sprawę z ich naiwności, to tak samo jak pan artysta Cornell - zdaje mi się, że nie przeszkadza mi wykradanie chleba z ust dekadencji, kiedy jej puchar jest przepełniony. 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura