Publikacje Gazety Polskiej Publikacje Gazety Polskiej
1098
BLOG

BETAR

Publikacje Gazety Polskiej Publikacje Gazety Polskiej Polityka Obserwuj notkę 3

W 1993 r. wybrałem się z Jurkiem S. do Niemiec. Jechaliśmy nocą jego mercedesem ostatniej generacji. Pędził niczym rajdowiec pustą szosą. Celem wyprawy był Frankfurt nad Menem. Jurek po niespełna trzydziestoletnim pobycie w Niemczech zwijał swoje tamtejsze interesy.


Wrócił na stałe do Polski. Znaliśmy się od bardzo dawna. W latach wczesnej młodości łączyła nas zażyłość. Jurek S., zwany wtedy Kocim Łbem, był przywódcą bandy agresywnych wyrostków grasujących na Pradze w pobliżu Bazaru Różyckiego. Imponował odwagą i skutecznością w ulicznych bójkach, skłonnością do ryzyka i konsekwencją w realizacji swoich zamiarów. Był silną osobowością. Nasze drogi rozeszły się wcześnie. Jednak co jakiś czas spotykaliśmy się i zdawaliśmy sobie sprawozdania z tego, co się z nami dzieje. Jego kariera rozwijała się pomyślnie. Choć na początku zaliczył dwuletnią odsiadkę więzienną, od tamtej chwili szło mu całkiem nieźle; był inteligentny i przebiegły, kluczył i nie dawał się przyłapać na gorącym uczynku. Liczył się w kręgach przestępczych, zdobył tam autorytet. We wczesnych latach sześćdziesiątych stał na czele grupy zajmującej się kradzieżą i sprzedażą luksusowych aut z Zachodu Europy. Korzystali z usług skorumpowanych gliniarzy i proceder rozwijał się dobrze. Aż pękło najsłabsze ogniwo – wśród nich znalazł się kapuś. Nastąpiła wsypa. Koci Łeb uciekł z Polski w ostatnim momencie. Pozostali członkowie szajki zostali aresztowani i skazani na długoletnie wyroki więzienia.


Dżordż z Frankfurtu

 

Koci Łeb przez Jugosławię dotarł do Austrii i ostatecznie zadomowił się we Frankfurcie. Tam mieli siedzibę mocodawcy różnych ciemnych interesów i przestępczej działalności związanej także z Polską. Wypłynął na szersze wody. Sztab bossów docenił utalentowanego młodzieńca z Polski, zaczął więc otrzymywać od nich coraz poważniejsze zlecenia. Zajmował się ochroną salonów gry, burdeli, ściąganiem długów od opornych dłużników. Przez Jugosławię wywoził ludzi, którzy pragnęli opuścić Polskę. Raz wiózł w bagażniku samochodu ukrytą kobietę. Strzelali za nim pogranicznicy. Ochronę przed kulami stanowiły worki z piaskiem osłaniające uciekinierkę. Bywał kurierem wyprawiającym się po szlachetne kamienie do Afryki. Wspomniał o Liberii, Sierra Leone. Zajmował się przemytem ikon z Sowietów. Tak intensywna działalność łączyła się z niewątpliwym ryzykiem. Wpadł na dwa lata. Podczas odsiadki biegle opanował niemiecki. Tyle opowiedział o sobie podczas nocnej jazdy z dwoma odpoczynkami na kawę w przydrożnych motelach. Teraz był statecznym panem przed sześćdziesiątką; elegancki ciemny garnitur z lekkiego tropiku, markowy zegarek na przegubie dłoni. Nadal poruszał się kołyszącym małpim krokiem, odwracając coraz okrągłą, kocią głowę, jakby spodziewał się nagłego ataku. Daleką odbył podróż z podwórek i bram Ząbkowskiej, Brzeskiej, Stalowej do niemieckich miast pełnych wieżowców, banków, hoteli i szerokich autostrad z pędzącym strumieniem luksusowych aut. Postanowił na stałe wrócić do Polski. Otworzył w Warszawie sklep, hurtownię, kupił mieszkanie. Spędziłem z nim pożegnalne trzy dni we Frankfurcie. Poznałem jego syna, który studiuje architekturę. Pokazał mi miejsce, gdzie znajdowało się więzienie, w którym odsiadywał wyrok. Był to ponury gmach z czerwonej cegły z pruskich czasów. Więzienie zburzyli i wyrósł tu szklany wieżowiec, siedziba jakiejś firmy. Obwiózł mnie po knajpach i kawiarniach dzielnicy wokół dworca kolejowego. Witany był jako stary znajomek. Dżordż, zwracali się do niego kelnerzy i barmani, mężczyźni o szerokich barach i kwadratowych szczękach. A ostatniego wieczoru zaprosił mnie do lokalu zajmującego pierwsze piętro kamienicy, która jako jedna z nielicznych ocalała podczas wojennych bombardowań miasta.


– To taki klubik – powiedział zagadkowo – nazywany przez bywalców Betar.

 

Dzieci warszawskich ulic

 

Wnętrze nobliwe; grube czerwone kotary zasłaniały drzwi i okna, jakieś obrazy w złoconych ramach. Przyjemny chłód klimatyzacji. W pierwszej sali stoły pokryte zielonym suknem, przy nich starsi panowie gustownie ubrani nad kartami, sączą drinki, palą cygara. W głębi stół bilardowy. Głuchy stuk bil wpadających do łuzy. Przeszliśmy do drugiej sali z długim barem z ciemnego drewna, zdobnym w mosiężne okucia. Na półkach różnokolorowe butelki z trunkami. Stoły przygotowane do posiłku, zastawa, sztućce, serwety. Przy jednym z nich kilku starszych panów spożywało posiłek. Podeszliśmy do nich. Koci Łeb przedstawił mnie jako pisarza z Warszawy.


– Swojak – powiedział – zna miasto na wylot.

 

Starsi panowie popatrzyli na mnie z zainteresowaniem. Słowo „miasto” w specyficznym rozumieniu to matecznik ciemnego występnego życia pod pozornie spokojną powierzchnią. Stanowi klucz dla wtajemniczonych. Więc to „miasto” spowodowało zmianę nastroju, ożywienie atmosfery w tej leniwej dotychczas rentierskiej ceremonii spożywania lekkiego, wieczornego posiłku. Zostaliśmy zaproszeni do stołu. Życzliwie spoglądają na mnie starsi panowie. Siwi i łysi, otyli i chudzi, każdy ze znacznym brzemieniem na karku; najmłodszy wyglądał na siedemdziesiątkę, najstarszy zaś mógł już przekroczyć osiemdziesiątkę. Bo ci starsi panowie, szanowani obywatele miasta Frankfurt, właściciele nieruchomości, firm budowalnych, importerzy, eksporterzy, posiadacze pokaźnych kont w bankach, akcji, papierów wartościowych, czerpiący dochody z odsetek, zabezpieczeni i spokojni o przyszłość swoją i swoich dzieci, o osobliwie brzmiących nazwiskach: Frankfurter (nomen omen), Grosmacher, Browarnik, Słuckier, Czaczkies, wszyscy oni byli z Warszawy. Biegali jako chłopcy po brukach Miłej, Dzikiej, Gęsiej, Krochmalnej, uczyli się w chederze pod surowym okiem mełameda, śpiewnie recytowali Talmud, mówili w jidysz. Ale nie nauka była im w głowie. To dzieci ulicy różnych epok naszego miasta. Wcześnie porwał ich wir szemranych interesów, ryzykownych wyczynów. Wpatrywali się z podziwem w opromienionych legendą oprychów, poznawali zakazane knajpy, meliny. Sami byli pełni energii, ambitni, odważni, chciwi zakazanych owoców. Zapuszczali się do Warszawy gojów, podchodzili pod Bristol, Europejski, dworzec w Alejach Jerozolimskich, Prudential. Nie dawali sobie w kaszę dmuchać łobuzom z tamtej strony, którzy nazywali ich Żydziakami. Toczyli z nimi bójki, zawierali przymierza, jedni uczyli się od drugich. Terminowali u szopenfeldziarzy, kieszonkowców, oszukiwali w karty, najzdolniejszy już się wybił i podrabiał weksle. Ścigali ich chinty (gwarowe, oznacza policjanta), dojrzewali w objęciach dziewczyn lekkich obyczajów, poznawali areszty i więzienia przedwojennej Warszawy.

 

Przeżyć za wszelką cenę

 

Wybuchła wojna, zaczęła się okupacja. Getto, opaski z gwiazdą Dawida, zostali napiętnowani. Walka o przetrwanie, jedni za murem, inni ukrywają się po aryjskiej stronie, jeszcze inni uciekli na wschód do sowieckiej zony. Wszystkich cechowała wilcza żywotność, obca im była bierność i rezygnacja, pragnęli przeżyć za wszelką cenę, choć na ich oczach odbywała się zagłada całego narodu. Starsi panowie przypominają sobie odległe czasy, mówią coraz głośniej. Wznosimy oszronione kieliszki z wódką. Coraz bardziej warszawski stawał się ten dziwny klub Betar. Mieszają się i zderzają strzępy wspomnień. Wskrzeszony zostaje jakiś Josek Mordka, który zajmował się przerzutem żywności z aryjskiej strony do getta, worki ziemniaków, mąka, tłuszcz, delikatesowe smakołyki, miał blatnych policjantów, żandarmów, wydał go szpicel, rozwalony na placu Muranowskim. Przerywają sobie nawzajem, bardzo podnieceni. Pamiętasz Szmula, to był gan! Całą familię zabrali na Umschlagplatz. Znałem go, mówi drugi, trzecia oficyna na Nalewkach, jego siostra Sara… Kłębi się w tych wspomnieniach Warszawa przedwojenna, okupacyjna i ta powojenna.

 

Wracali z niemieckich i sowieckich obozów, wyłazili z piwnic i ziemianek, niektórzy przetrwali jawnie po aryjskiej stronie, mieli dobre papiery i dobry wygląd. Godlewski, Malinowski, tak się wtedy nazywali. Powojenny chaos sprzyjał rozmaitym pomysłom, nastało eldorado ciemnych interesów, raj dla zaprawionych w tym procederze urków, worów, ganów, jak w starej kminie nazywali się ci chłopcy z miasta. Zahartowani latami okupacji, walczyli o przetrwanie, nieraz ocierali się o śmierć, pragnąc nadrobić stracony czas, ani myśląc rezygnować ze swoich doświadczeń, umiejętności. Ale Warszawa już nie taka jak dawniej, morze ruin i zgliszcz, z których wyrasta inne, obce miasto.

 

Zmienia się wszystko, kończy się szaber, przemyt, czarny rynek, przekręty dużego wymiaru. Zaciska się pętla, coraz częściej wpadki i odsiadki, poznali doskonale powojenne więziennictwo – Gęsiówka, Mokotów, Siedlce, Wronki, Sztum, wyliczają miejsca odosobnienia. Jeden z nich czerwienieje i wykrzykuje – Przypaliła mnie bladź nastajaszcza! Tfu – pluje na podłogę. – I świat to nazywa kochanką! Pamiętają grube, solidne mury sądów na Lesznie, nazwiska znanych adwokatów, Nowogródzki, de Virion, Palatyński, Szczerbiński…

 

Aj, ta Warszawa

 

Szybko kończyły się loty nad Wisłą. Jedni już pod koniec lat pięćdziesiątych opuszczają Warszawę, inni później. Zachodnie Niemcy stały się dla nich ziemią obiecaną. Ile milionów Żydów oni wymordowali, pyta retorycznie jeden, powiedz, panie pisarz! Każdy z nich stracił kogoś bliskiego z rąk hitlerowskich oprawców. Niemcy schodzili im z drogi, milczeli pokornie. Każdy im współczuł, żaden nie brał udziału w Endlosung. Byliśmy jak święte krowy, śmieje się najstarszy z nich; pamięta jeszcze Warszawę pod carskim zaborem. Wypłynęli na szersze wody. Tutaj mieli większe szanse niż gdzie indziej. Skupowali nieruchomości, zakładali firmy, przedsiębiorstwa, salony gry, burdele, przemycali szlachetne kamyki z Afryki, kwitł biznes samochodowy, przerzucali kradzione bryki do Polski, od Rusków szły starożytne ikony. Mieli pełne ręce roboty, ściągali zdolnych chłopaków z Warszawy, nie mieli żadnych uprzedzeń, goj czy amchu, byleby był charakterny, tolerancja typowa dla dawnego światka przestępczego, którą wynieśli z Warszawy. Teraz więc przy tej kolacji w Betarze cofnęli się w przeszłość, dopadła ich nostalgia, sentymentalne rozrzewnienie. Pomieszał się czas, tamte lata piękniały, te knajpy, cmokali, przedwojenne, powojenne, Simon i Stecki, Bukiet, Lij, Josek na Gnojnej, Picadilly, Dzik, Jeleń, Niedźwiadek, Stara Baśń, Polonia. Wróciła im warszawska cwaniacka mowa, więzienna kmina, w której jidysz miesza się z polskim. Ci kozacy od dużych przekrętów, macherzy, kombinatorzy wracają do źródeł, wszyscy oni są z Warszawy, to ich miasto, z którego ruszyli w daleką podróż.

 

– Aj, ta Warszawa… – zacmokał któryś. – Te ulice, domy, szynki…

 

Stateczni biznesmeni, szanowani obywatele miasta Frankfurt; płacą podatki, hojnie wspomagają gminę żydowską, dają datki na synagogę, odwiedzają Izrael – zgodnie podnoszą kieliszki, stukamy się szkłem. Pijemy za Warszawę. Siulim, Lechaim! Skąd wziął się Betar, nazwa tego klubu? Może któryś z nich dawno temu jako chłopiec należał do drużyny betarowców, żydowskich skautów, ćwiczył gimnastykę, wyjeżdżał na ćwiczenia i obozy, uczył się pionierskiego życia, szykował do Palestyny, gdzie powstawało żydowskie państwo.

 

Niezwykły wieczór zafundował mi Koci Łeb.

 

– Powinieneś to opisać – powiedział.

 

Marek Nowakowski/GPC

JESTEŚMY LUDŹMI IV RP Budowniczowie III RP HOŁD RUSKI 9 maja 1794 powieszeni zostali publicznie w Warszawie przywódcy Targowicy skazani na karę śmierci przez sąd kryminalny: biskup inflancki Józef Kossakowski, hetman wielki koronny Piotr Ożarowski, marszałek Rady Nieustającej Józef Ankwicz, hetman polny litewski Józef Zabiełło. Z cyklu: Autorytety moralne. В победе бессмертных идей коммунизма Мы видим грядущее нашей страны. Z cyklu: Cyngle.Сквозь грозы сияло нам солнце свободы, И Ленин великий нам путь озарил Wkrótce kolejni. Mamy duży zapas.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka