capa capa
1193
BLOG

Rząd i Tłumacz Google

capa capa Polityka Obserwuj notkę 68

Śmiać się czy płakać, oto jest pytanie. Źli ludzie bez wytchnienia robią sobie z partii podśmiechujki. Zawsze byłem przeciwnikiem tej metody. Nie tylko dlatego, że popieram partię. Rząd też popieram - dodaję, gdyby ktoś miał wątpliwości. Jestem przeciwnikiem tej metody z innych powodów. Metoda podśmiechujkowa dekonspiruje intelektualnych impotentów, którym nie staje rozumu, by walczyć na argumenty. Na argumenty metoryczne, rzecz jasna. Po wtóre, polityka nie jest kabaretem, a zatem trzeba o niej dyskutować wyłącznie ze śmiertelnie poważną miną, używając nudnych za i przeciw. Nie szkodzi, że nudnych. Nuda także bywa pouczająca.

Piszę o tym w związku z informacjami o byłym ministrze spraw zagranicznych, którego tłumaczone na angielski wystąpienia (wiekopomne, czego jestem pewien) korygował - nie za darmo, co oczywiste - były ambasador Zjednoczonego Królestwa w Polsce. Nie wiemy wprawdzie, czy chodziło jedynie o to, czy - jak się domyśla Adam Szejnfeld - przede wszystkim o konsultacje merytoryczne, ale to nie ma znaczenia. Nasz domyślacz wyjaśnia, że nie byłoby w tym nic zdrożnego, rzecz dotyczyła wszak spraw ważnych nie tylko dla Polski, ale dla całej zjednoczonej Europy.

Wiem, że to nie wystarczy, że teraz posypią się jak z bezdennego wora rzeczone podśmiechujki. One krzywdy obecnemu marszałkowi nie zrobią, słynie bowiem, jak wieść niesie, z niewyczerpanego wprost poczucia humoru. Gorsze od podśmiechujek będą ataki na marszałka. Gorsze, bo polityczne. Wszystkie ataki na marszałka i jego partyjnych kolegów są, niestety - czy tego chcą, czy nie - polityczne. One też marszałkowi nie zaszkodzą, marszałkowi nie zaszkodziłoby nawet trzęsienie ziemi w sejmie, ale go zabolą. Marszałek ma bowiem czułe serce. 

Podśmiechujki i ataki są pozbawione sensu, ponieważ metodę, którą posłużył się ówczesny minister spraw zagranicznych, nie tylko należy pochwalić, należy ją również rozpropagować i rozszerzyć. Cóż stałoby się, pytam, gdyby okazało się, że angielski tekst polskiego ministra spraw zagranicznych brzmiałby jak tekst szwajcarski (że, niby, taki mieszany) albo - jeszcze gorzej - jak burundyjski. Kompromitacja polskiej dyplomacji byłaby fotygowa, a nie po to zmienialiśmy Polskę, by narażać ją na ponowną utratę autorytetu. Jedyne, co można ówczesnemu ministrowi zarzucić, to pełne zaufanie dla Charlesa Crawforda. A jeśli były ambasador nie włada rodzimym językiem jak Szekspir? Wielu polskich polityków pełniących o wiele bardziej eksponowane stanowiska nie włada przecież polskim w taki sposób, jakiego byśmy im życzyli. Moim zdaniem, były minister powinien był zwracać się do specjalnie zwoływanego konsylium (perły angielskiego językoznawstwa i brylanty angielskiej beletrystyki). Po korektach takiego grona wszyscy spalibyśmy snem sprawiedliwego. Merytorycznie zaś (jeśli, rzecz jasna, miało to miejsce) konsultantami powinni zostać najbardziej doświadczeni politycy obu półkul. I przysadki. Tak dla świętego spokoju.

Jak to rozpropagować? W bardzo prosty sposób. Powiedzmy, że minister Biernat chciałby opublikować list otwarty do pingpongistów chińskich (mógłby do eskimoskich, ale nie musi), po chińsku. I co? Bieda. Jeśli mamy kłopoty z tłumaczeniem na angielski, to z chińskim będzie jeszcze gorzej. Ale jeśli minister Biernat wyśle swój list napisany po polsku do Chin, poprosi o jego przetłumaczenie na chiński i odesłanie, honor zostanie uratowany. Ów przetłumaczony list wyśle się później do chińskich pingpongistów i ping-pong zwycięży.

A jak rozszerzyć? Równie prosto. Ministra Arłukowicza można wysłać do Wielkiej Brytanii, JKM będzie zachwycona, premier Cameron zapewne również, a brytyjski minister zdrowia zasili rząd naszej pani premier. Ministra Sawickiego można wysłać na wieś, a ze wsi sprowadzić do rządu premiera Pawlaka. Ktoś powie, że Witos byłby lepszy, ale nie oczekujmy cudów. Panią premier można by wysłać do Niemiec ... To akurat był żart, który, jak sądzę, nie podważa mojego sposobu myślenia. 

Żal mi tylko córki Jacka Rostowskiego. Przychodziła, biedaczka, do MSZ-u, by wykazać się conradowską znajomością angielskiego, a powierzono jej funkcję parzycielki kawy. Gdyby było inaczej, Crawford byłby uboższy.

capa
O mnie capa

"Jestem jak harfa eolska, która wyda kilka pięknych dźwięków, ale nie zagra żadnej pieśni."

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka