Daleko od miłości Daleko od miłości
1603
BLOG

Donald Tusk. "Daleko od miłości". Odcinek IV

Daleko od miłości Daleko od miłości Polityka Obserwuj notkę 1

 

Rozdział I.

Klęska

 

 

Wiosna 2005 roku. Na jednym ze spotkań sztabowców PO ktoś nagle wypalił: „Okulary, niech Donald zacznie nosić okulary, bo wtedy będzie poważniejszy, bardziej dystyngowany”.

Współpracownik lidera PO: – To na szczęście upadło. To byłoby sztuczne, kretyńskie. Ale pokazywało, jaki mamy problem. Tusk był postrzegany przez ludzi jako facet w krótkich majteczkach.

 

 

 

 

1.

Do podwójnych wyborów – parlamentarnych i prezydenckich – zostało pół roku. W powietrzu czuć zmiany. Postkomuniści chwieją się na nogach po aferze Rywina. Platforma jest niesiona sukcesem Jana Rokity w komisji śledczej. Po wygranej partii w wyborach do europarlamentu w 2004 roku Tusk po raz pierwszy wierzy, że można przejąć władzę w kraju. Zaczyna przygotowywać do tego najwierniejszych politycznych druhów. Namawia Grzegorza Schetynę i Mirosława Drzewieckiego, żeby pozbyli się swoich prywatnych biznesów: „Grzesiek, nie możesz być ministrem i szefem Śląska Wrocław, a ty, Mirek, nie możesz być w rządzie i mieć szwalni w Chinach. Musicie wybrać, zadać sobie pytanie, czy zajmujecie się na serio polityką. Jeśli będzie na was ciążył choć cień podejrzenia, Rokita nigdy nie weźmie was do rządu”.

Ale w tamtym czasie wiatr wieje także w żagle innej partii – Prawa i Sprawiedliwości. Politycy obu ugrupowań zapowiadają, że jesienią 2005 roku utworzą koalicję PO-PiS. W obozie Kaczyńskich sprawa jest prosta – Lech staje do walki o prezydenturę, Jarosław będzie tworzył, zapewne z Platformą, przyszły rząd. Nie ma mowy o żadnym pęknięciu, rysach. Między braćmi bliźniakami nie ma na to miejsca. Zresztą Lech już ruszył do biegu i idzie mu świetnie. Jako pierwszy, już 19 marca 2005 roku, ogłosił, że chce być prezydentem. Jest liderem w sondażach. W Platformie sytuacja nie jest tak klarowna. Rokitę interesuje premierostwo – ma plan rządzenia i ogromną popularność. Wszędzie go pełno – w gazetach, telewizji, kolorowych magazynach. Ze swadą mówi o polityce, gotowaniu i upodobaniu do kapeluszy. Jest gwiazdą, twarzą Platformy. Nie jest nią Tusk, Grzegorz Schetyna czy Bronisław Komorowski. Dla nominalnego lidera, czyli Tuska, sytuacja jest niewygodna, niepewna.

On nie jest jeszcze tak zręcznym graczem, jakim będzie kilka lat później, ale niejedno już widział. Co prawda przesiedział z Rokitą dziesiątki godzin, tocząc przy czerwonym winie dysputy o polityce i rzymskich triumwiratach, ale braterstwa między nimi nie ma. Popularny poseł z Krakowa chadza własnymi ścieżkami, nie ma go w kręgu najbliższych Tuskowi działaczy, do których zaliczają się wówczas: Drzewiecki, Schetyna, Nowak, Graś, Krzysztof Kilian czy Jan Krzysztof Bielecki.

– Co będzie, jeśli Rokita bryknie i będzie chciał iść własną drogą? Szczególnie, że za partnera do rozgrywki przy budowaniu koalicji będzie miał zręcznego Jarosława Kaczyńskiego? Czy Platforma to przetrwa, a może pęknie? Gdzie będzie miejsce dla mnie? Takie pytania Donald sobie wtedy zadawał – opowiada nam jego współpracownik.

Szło również o to, że Rokita miał własną, autorską wizję przyszłego rządu, do którego chciał zaprosić także ekspertów, a nie tylko partyjnych notabli. W tej wizji dla części działaczy, którzy „robili politykę” z Tuskiem, nie było miejsca. Trudno, żeby byli tym zachwyceni. Wyjściem dla współtwórcy PO i jego przybocznych mógłby być skok do przodu, w kierunku prezydentury. Ale on nie chciał tej walki, bo bał się kompromitacji. Bardziej pasowała mu wygodna, bezpieczna funkcja marszałka Sejmu przyszłej kadencji. To były jego ambicje, ale zadziałał trochę według Wałęsowskiej zasady „nie chcę, ale muszę”.

– Do kandydowania został niemal przymuszony przez otoczenie. Prowadziliśmy w sondażach partyjnych, nie mogliśmy nie wystawić kandydata do prezydentury. Długo go młotkowaliśmy. Przekonywaliśmy, że popularność Platformy poniesie jego kandydaturę. Może nie wygra, ale zrobi dobry wynik, a sama kampania sprawi, że zaistnieje i wejdzie na inną polityczną półkę – opowiada działacz, który miał wpływ na decyzję o kandydowaniu Tuska w 2005 roku.

Wśród głównych namawiających był Grzegorz Schetyna. Padały argumenty, że lider ugrupowania musi wziąć odpowiedzialność na swoje barki. Wspominany był przykład Unii Wolności, która w 2000 roku nie wystawiała kandydata i sama wykluczała się z walki o władzę.

Tusk zgodził się, ale bez przekonania.

2.

Pierwsze sondaże były tragiczne. Poparcie na poziomie 3 procent, rozpoznawalność kandydata na niewiele lepszym. To był poważny problem wizerunkowy. Tuskowi brakowało znaczenia, charyzmy, siły. Kojarzył się bardziej z deficytem woli i chęci niż z ich nadmiarem.

Wspomina osoba z najbliższego otoczenia Tuska z połowy lat 2000: – Donald wypełnił ankietę dla jednej z gazet. Ulubione zajęcie: drzemka. Film, na którym płaczę: „Król Lew”. Na dodatek opowiadał też, że obsesyjnie boi się ciemności. Umówmy się, że nie bardzo to pasuje do wizerunku poważnego faceta, męża stanu.

Widzieli to wyborcy, dziennikarze i ludzie wewnątrz Platformy. Na początku lat 90. publicyści Janina Paradowska i Jerzy Baczyński napisali książkę „Teczki liberałów” – są to wywiady z ludźmi Kongresu Liberalno-Demokratycznego, m.in.: z Tuskiem, Janem Krzysztofem Bieleckim, Jackiem Kozłowskim, Januszem Lewandowskim. Na ostatnich stronach „Teczek” umieszczono zdjęcia. Na jednym z nich uwiecznieni zostali Bielecki, Jacek Merkel i Tusk – z niepewną miną. Podpis do fotografii brzmi: „Lider to ja?”.

Śmiało można napisać, że w początkach 2005 roku w tym podpisie było nadal coś aktualnego. Bo polityka, owszem, jest ważna dla Tuska, ale czy najważniejsza? Równie ważne jest to, żeby w ciągu dnia uciąć sobie drzemkę w gabinecie, zagrać w piłkę, pokibicować z kumplami przed telewizorem w sejmowym hotelu i wrócić na długi weekend do rodzinnego Trójmiasta.

A poza tymi wszystkimi brakami wizerunek przyszłego premiera nadwerężały: śmieszne imię, twarz luźnego chłopaka, dziwne wymawianie litery „r” oraz niechęć do przepracowywania się. I jeszcze coś. Notoryczny brak wiary we własne siły, wpadanie w depresyjny, katastroficzny nastrój.

Osoba, która była przy Tusku w 2005 roku: – Był taki zwyczaj, że po wystąpieniach w telewizji wysyłaliśmy Donaldowi SMS-y: „Świetnie wypadłeś”, „Było rewelacyjnie”, „Ale mu dokopałeś” i tym podobne. Nawet gdy ewidentnie skusił albo zawalił sprawę. Potrzebował tego. Gdy nie dostawał sygnałów, że był znakomity, gryzł się, zapadał się w sobie. Nieraz krzyczał w złości: „Pierdolę to, wyjeżdżam, jadę uczyć się angielskiego do Londynu!”.

Swoją drogą brak umiejętności porozumiewania się w obcych językach bardzo Tuskowi w tamtym czasie ciążył. W sierpniu 2005 roku, już w trakcie kampanii prezydenckiej, do Warszawy przyjechała Angela Merkel, przymierzająca się do objęcia stanowiska kanclerza Niemiec. Tusk miał z nią zaplanowane spotkanie. Był przerażony, spanikowany. „Jak ja będę z nią rozmawiał? W jakim języku? Przecież wyjdę na idiotę” – dzielił się wątpliwościami ze swym sztabem.

Najróżniejszych zahamowań i niewiary było w głowie Tuska niemało. W tej sytuacji sprawy postanowiono oddać w ręce specjalisty.

 

 

Następny odcinek jutro o godz. 17.


www. czerwoneczarne.pl

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka