Johnny Pollack Johnny Pollack
177
BLOG

ELITY W SŁUŻBIE MODERNIZACJI

Johnny Pollack Johnny Pollack Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Gdy byłem jeszcze studentem historii, jeden z moich zacnych profesorów podczas jakiegoś egzaminu czy zaliczenia, przekonywał mnie, że wszystko co w dziejach najważniejsze, miało miejsce na Zachodzie, albo na Wschodzie. Wszystkie ważne, przełomowe sprawy działy się tam, a nasza historia to tylko coś w rodzaju odprysku od historii dalekich. Instynktownie wyczuwałem fałsz takiego podejścia do zagadnienia, brakowało mi jednakże solidnych argumentów, aby przeciwstawić się skutecznie tej mentalności, nie obcej także innym profesorom mojego uniwersytetu. Wtedy miałem do przeciwstawienia zespół poglądów oscylujących wokół wyjątkowości naszej historii ze względu na Grunwald, Wiedeń, Warszawę 1920 r. powstania itd. To oczywiście ważne argumenty, ale nie najważniejsze. Wtedy jednakże nie byłem w stanie skonfrontować się z pokutującymi w głowie zacnego pana profesora mitami i kliszami, jakie miał tam poukładane. Studia historyczne bowiem właściwie nie przygotowywały studentów do mierzenia się z funkcjonującymi w obiegu fałszami, ba, nawet nie uczyły, jak należy odczytywać to co autorzy monografii historycznych zapisali na kartach swych książek. Pozostał tylko instynkt, który pozwolił mi nie popaść do końca w te uniwersyteckie narracje, choć nie było łatwo, przyznaję.

Ktoś mógłby powiedzieć, że opisane przeze mnie podejście pana profesora do dziejów własnej ojczyzny to efekt minionej epoki, komunistycznego prania mózgu, wysługiwania się czerwonemu imperium itp. Ale problem jest dużo poważniejszy i sięgający daleko w przeszłość, znacznie dalej niż dzieje rewolucji bolszewickiej. Ten kompleks bowiem, bo tak należy to zjawisko opisać, był udziałem polskich elit intelektualnych (proszę mi wybaczyć, że używam takiego słownictwa, to także efekt uboczny uniwersyteckiego wykształcenia, będę się starał ograniczać, obiecuję) w przełomowych dla Europy, w tym także dla Polski, czasach rewolucji protestanckiej. Kompleks ten jest od tamtej pory dziedziczony, a jego rozsadnikiem są niestety uniwersytety, choć zdarzają się oczywiście chlubne wyjątki. My tu jednak zajmujemy się tendencją dominującą.

Mam właśnie przed sobą książkę francuskiego profesora Ambroise Joberta, zatytułowaną "Od Lutra do Mohyły. Polska wobec kryzysu chrześcijaństwa 1517 - 1648". Książka ta wydana została w 1994 r. przez dwa wydawnictwa, co samo w sobie stanowi ciekawostkę, firmują ją dwa znaczki: Oficyny Wydawniczej Volumen oraz, co dla nas najważniejsze, Instytutu Wydawniczego PAX. Przypomnijmy, że środowisko Paxu także miało swoje pomysły na instalowanie postępu w naszym kraju. Ale ciekawych rzeczy jest tam więcej.

Już motto pierwszego rozdziału mrozi krew w żyłach i wbija w fotel lub zwala z nóg, jeśliby ktoś stał. Jest to cytat z listu Erazma z Rotterdamu napisanego do arcybiskupa Canterbury 24 września 1524 r., a który brzmi: "Polonia mea est". Polska jest moja, pisze, jak twierdzą znawcy, najwybitniejszy umysł swojej epoki, który do dzisiaj patronuje jednemu programowi dla studentów. I ja rozumiem, że Państwo jeszcze mogą nie odczuwać tej grozy, którą poczułem ja, przeczytawszy te słowa, że teraz zastanawiacie się o co mi chodzi, to chyba dobrze, że jakiś wybitny intelektualista z Zachodu pisze tak o naszej ojczyźnie, pewnie mu się podoba, jest nią zachwycony, więc w sumie możemy być zadowoleni i dumni. Jest to jednakże powód nie do zadowolenia i dumy, ale czegoś wręcz przeciwnego, zapewniam wszystkich!

Przyjrzyjmy się najpierw jak wyglądały sprawy w Polsce. Jak zauważa profesor Jobert, życie religijne mieszkańców Rzeczpospolitej u progu XVI wieku kwitnie. Rozwija się kult świętych, relikwi i obrazów, ludzie pielgrzymują do świętych miejsc i łożą chętnie ofiary na rzecz klasztorów. Dzięki temu kwitnie również sztuka sakralna, obrazy, księgi, muzyka. W tym sztuka ludowa, skierowana do najmniejszych. Są jednak tacy, którzy przeczuwają nadchodzącą burzę. Przeczuwają ją tym mocniej, że sami chcieliby w niej uczestniczyć i zgodnie ze wskazaniami ojców nadchodzącej reformacji położyć rękę na tych wszystkich materialnych dobrach kościelnych, które w ich mniemaniu zawadzają nieuniknionej potrzebie modernizacji. Mówiąc bez ogródek, chcieliby dokonać skoku na kasę, ale zrobić to w białych rękawiczkach, aby uniknąć podejrzenia o sprzyjanie niebezpiecznym nowinkom płynącym z Zachodu, głównie z Niemiec, skąd pochodził Marcin Luter. Sprawa jest o tyle delikatna, że niemieckie nowinki wraz z ich autorami, nie cieszą się popularnością wśród ciemnego ludu. Ten jak wiemy lubi tę swoją ludową pobożność, na którą hojnie łoży, lubi też swoich mnichów, których opłaca z owoców własnej pracy. Niemcy przebywający w Polsce w związku z burzą nadciagajacą wraz z nauką Lutra nie zawsze czują się bezpiecznie. Rudolf Agricola, profesor z Uniwersytetu w Krakowie, obawiał się w 1519 r., że padnie ofiarą masakry wraz z innymi Niemcami, "ale król uspokoił umysły". Pisał również, co przytacza Jobert, że Niemcy w Krakowie, są wtedy "w większej wzgardzie niż Żydzi, a spolszczeni Niemcy okazują największą wrogość nowo przybyłym". A zatem ludność polska i zacytujmy tu jeszcze raz francuskiego profesora, "ogromna większość duchowieństwa" nie ekscytowała się hasłami naprawiaczy świata z Zachodu. Ekscytowały się nimi wykształcone elity dworskie i uniwersyteckie i to one pragnęły je tu eksportować.

Kim tak naprawdę był Erazm z Rotterdamu, ów wybitny intelektualista, człowiek renesansu, pedagog itd.? Ni mniej ni więcej tylko człowiekiem torującym drogę Marcinowi Lutrowi, takim Janem Chrzcicielem protestantyzmu. Piętnującym rozliczne wady kleru, w tym przede wszystkim tych zgnuśniałych mnichów, do grona których sam należał, ale uzyskał pozwolenie na opuszczenie klasztoru augustianów. Notabene tego samego zakonu, w którym karierę rozpoczynał sam Luter. Nie znaczyło to, że nasz wybitny humanista wystąpił ze stanu duchownego w ogóle. Nie, nie, został potem sekretarzem jednego z biskupów, ale jego główną misją było pisanie ważnych traktatów filozoficznych, którymi do dzisiaj napawają się intelektualiści z całej Europy. Lub przynajmniej udają, aby nie wypaść z towarzystwa. Najważniejszym dziełem Erazma, najważniejszym z punktu widzenia tych, których interesował postęp i modernizacja, była "Pochwała głupoty" wydana w 1509 r., a więc na ładnych kilka lat przed słynnym wystąpieniem Lutra przeciw odpustom. Dzieło to zawiera w sobie te wszystkie znane nam zarzuty stawiane duchowieństwu, no może z wyjątkiem pedofilii, o którą wówczas tak masowo księży nie podejrzewano. Ale i tak robiło wrażenie, nawet, a może zwłaszcza na postępowych elitach w Rzeczpospolitej, skoro sam mistrz tak pewnie pisze do angielskiego arcybiskupa, że Polska jest jego. I autor "Od Lutra do Mohyły" potwierdza to zafascynowanie Polaków Erazmem. Sprawa była o tyle poważna, że sam mistrz z Rotterdamu pokłócił się w końcu z Lutrem, na zasadzie konfliktu w rodzinie, ale to spowodowało, że ci wszyscy, którzy sprzyjali protestanckiej modernizacji, ale obawiali się oficjalnego popadnięcia w herezję, widzieli w Erazmie kogoś w rodzaju arbitra i gwaranta prawomyślności. On, też postępowy, ale Lutra krytykuje, więc idealny do zakamuflowanej walki ze zgnuśnieniem kościelnym. I tak korespondencja między intelektualistami z Krakowa a autorem "Pochwały głupoty" kwitnie. A drukarze w Polsce wydają jego dzieła ną potęgę. "Wspominamy Ciebie, otaczamy czcią, wielbimy" pisał do niego Jan Antonin, lekarz przebywający na dworze krakowskim, Niemiec ze Słowacji, który wcześniej poznał Erazma w Bazylei. Biskup Andrzej Krzycki zachęcał go do osiedlenia się w Krakowie u boku "dobrego króla" Zygmunta I. Cały ten festiwal serdeczneczności okazywanych wybitnemu myślicielowi zmierzał do tego, aby uzasadnił on przed światem, a konkretnie przed papieżem, politykę króla i dworu krakowskiego wobec sytuacji w państwie krzyżackim, które właśnie się sekularyzowało i przyjmowało doktrynę Lutra za swoją wykładnię. A król Zygmunt, który oficjalnie heretyków nie lubił i stroił do nich groźne miny, walnie przyczynił się do powstania tego pierwszego protestanckiego państwa, które kilka wieków później będzie jednym z motorów napędowych rozbiorów Polski. Mistrz z Rotterdamu, który oczywiście cieszy się z estymy jaką ma w Polsce, choć propozycje osiedlenia się tu odrzuca, to jednak na nieustające prośby o laurkę dla polskiego króla i jego zaplecza politycznego, takową w końcu, ku radości naszych intelektualistów wystawia. Dzieje się to w maju 1527 r., a sam autor nie musi się zbytnio męczyć i pisać z głowy. Wszystkie materiały dostarcza mu Jan Łaski, bratanek prymasa, były uczeń mistrza. Erazm wystawił królowi Zygmuntowi piękne świadectwo, ukazując go jako obrońcę Kościoła i Pokoju, za co król sypnął mu sto dukatów węgierskich. Biskup krakowski dorzucił jeszcze sześćdziesiąt, a był to dopiero początek owocne epistolarnej współpracy mistrza z polskimi uczniami.


 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura