Po morderstwie śp. Marka Rosiaka krzyknięto trzeci raz, że przyszedł już czas, najwyższy czas, nienawiść zniszczyć w sobie. Lecz teraz ludzi dobrej woli wcale nie jest więcej. Są wręcz niedostrzegalni.
Za pierwszym razem wołano po 2 kwietnia 2005 roku, tj. po śmierci Jana Pawła II. A że umarł rodak zaiste szczególny, który wybaczył swemu niedoszłemu zabójcy i który rozdawał miłość jak dziś mocarze rozdają broń - Polacy naprawdę się pogodzili. Politycy przypominali swym zachowaniem cywilizowanych ludzi i nawet opętani wzajemną wrogością kibice dwu krakowskich drużyn piłkarskich w hołdzie dla papieża słowiańskiego symbolicznie powiązali szaliki.
Niestety zgoda w naszym państwie nie przetrwała wówczas półrocza.
Drugi raz krzyczano po katastrofie smoleńskiej z 10 kwietnia br. A że zginęło naraz tak wiele osób wybitnych albo (jak kto woli) sprawujących wybitnie ważne urzędy i funkcje - Polacy naprawdę się zjednoczyli. Parę godzin po tragedii wicemarszałek Sejmu Stefan Niesiołowski, nie zważając na kamery, płakał grubymi łzami i przejętym głosem mówił, że również on mógł być w tym samolocie. Po mszy żałobnej za śp. Prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego - Lech Wałęsa smutno wyznał, że teraz to mu może wybaczyć tylko sam Bóg. Do Pałacu Namiestnikowskiego i na Wawel ściągały masy ludzi (także tych, którzy nie popierali Prezydenta Kaczyńskiego). Tłumy pojawiły się też na pogrzebie śp. Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego, gromadnie żegnano i innych zabitych w wypadku Tu-154. Gdy kolejno wracały do kraju szczątki dziewięćdziesięciu sześciu ofiar katastrofy, we wszystkich niemal mass-mediach przytaczano najbardziej znany cytat z księdza-poety Jana Twardowskiego. Gorące apele o pohamowanie agresji podczas nadchodzącej wtedy kampanii wyborczej i o złagodzenie języka debat politycznych zbiegały się z wywiadem udzielonym przez Janusza Palikota dla "Newsweeka", w którym lubelski poseł PO zapewniał o swojej głębokiej przemianie.
Względne zawieszenie broni skończyło się jeszcze przed ogłoszeniem wyników wyborów prezydenckich. Wywiad, w którym Palikot obiecywał metamorfozę na miarę Kmicica―Babinicza, z czasem okazał się najdoskonalszą egzemplifikacją kłamiącego polityka. Z kolei lider PiS Jarosław Kaczyński po wyborach postanowił grać krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Polacy ponownie zagnieździli się więc w swoich okopach.
Spokój po zabiciu Marka Rosiaka trwał kilka godzin, o ile w ogóle zaistniał. Ale chyba skończyło się na samych apelach o ów spokój i przekomarzaniach, kto kogo, dlaczego oraz za co powinien przepraszać.
Można zatem zaryzykować stwierdzenie, że polskie pojednanie jest (przy całym należnym szacunku dla zmarłego polityka łódzkiego!) proporcjonalne do tragedii. A ściślej rzecz biorąc - do żałoby, która trwa tym dłużej, im większa w naszym przeświadczeniu ma miejsce tragedia. Kiedy zaś uznajemy, że już po żałobie, automatycznie też kończy się nasza zgoda.
Oto nasz problem. Godzimy się zawsze tylko po tragedii, w imię tragedii. Godzimy się przez tych, którzy zmarli, dla tych, którzy zmarli. Zamiast godzić się w imię lepszego życia, dla tych, którzy żyją.
I dopóki wyłącznym powodem naszych pojednań będzie śmierć, dopóty nasze pojednania nie będą trwalsze niż żałoba po tej śmierci. Może to być pojednanie na chwilę - jak po odejściu Papieża. Może być na moment - jak po nagłym zginięciu kilkudziesięciu polityków. I może być pojednanie na okamgnienie, praktycznie niezauważalne, a właściwie ograniczające się do próśb o nie - jak po zabójstwie jednego polityka. Nigdy natomiast w takiej sytuacji nie będzie pojednania na stałe.