Zajęcie lotnisk i zablokowanie przesmyku lądowego łączącego Krym z kontynentem wystarczy, by wykluczyć pacyfikację. Swobodne wkroczenie na Krym wymagałoby albo użycia lotnisk (właśnie zablokowanych), albo desantu z powietrza (możliwe duże straty, słabo z ciężkim sprzętem), albo debarquement z morza (Flota Czarnomorska raczej do tego nie dopuści). Rozbroi się jeszcze pograniczników i te jednostki ukraińskie, które już na Krymie są – i można urządzać nowe państewko a la Naddniestrze, Osetia Południowa czy Abchazja. Faktycznie jest już po wszystkim, no chyba, że dojdzie do jakiegoś niespodziewanego obrotu wypadków.
Lemingi, którym się podoba głośna deklaracja o nie wypruwaniu sobie żył na Ukrainę, będą – na początek – wypruwać sobie żyły i na Ukrainę, i na tatarskich uchodźców w ośrodkach pod Warszawą. A tak naprawdę wystarczyłoby trochę dyplomacji – chociaż nie sądzę, by dotychczasowa („wszystkich was zabiją!” czy inne „kładźcie się zaraz do łóżek!”) podziałała na panów w kominiarkach kręcących się po parlamencie i lotnisku w Symferopolu.
Aha – i jeszcze jedno: to się dzieje wcale nie tak daleko, to nie Wenezuela, ani Syjam.