Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg
1630
BLOG

Charyzma, dar boży.

Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg Polityka Obserwuj notkę 16

 

 

 

Każdy z polityków marzy, żeby ów dar posiadać. Bo też charyzma bywa niezwykle pomocna w osiąganiu sukcesów

                                                                              Max Weber

 

W historii politycznej świata można bardzo długo wymieniać postaci wyposażone w boski stygmat charyzmatu. Ograniczając się tylko do ubiegłego stulecia nie sposób pominąć takich polityków jak: Hitler, Mussolini, Lenin, Churchill, de Gaulle, Piłsudski, Kennedy, Reagan, chociaż listę można by bez wątpienia znacznie wydłużyć. My, w dalszych rozważaniach o charyzmie, pozostańmy jednak na naszym krajowym podwórku, poddając analizie historię trzech  polityków, którzy odegrali znaczącą rolę w Polsce po II wojnie światowej.

Gnom, czyli miłość do tow. Wiesława

Mało kto już dzisiaj pamięta, a z młodszego pokolenia zapewne nikt nie uwierzy, że w październiku 1956 r. Polacy gremialnie zakochali się w I sekretarzu PZPR Władysławie Gomułce. I to  bynajmniej nie na orwellowskiej ścieżce, czyli ze strachu, tylko miłością czystą i prawdziwą. Dawali temu wyraz w sposób spontaniczny i spektakularny. Gdy Gomułka wrócił z Moskwy po rozmowach z Chruszczowem, na całej trasie kolejowej wiwatowały tłumy. Natomiast  na Dworcu Gdańskim tow. Wiesława czekała niespodzianka: najpierw tysiące zgromadzonych tam warszawiaków odśpiewało mu „sto lat”, by potem na własnych rękach podnieść do góry samochód rządowy „ZiS”, wraz z dostojnym pasażerem. Podobne wyrazy spontanicznych uczuć do I sekretarza dawali Polacy przez cały rok 1957, co ówczesna prasa skrupulatnie odnotowywała, a stan społecznej euforii całkowicie uzasadniał wyrażane po wielu latach opinie, że gdyby ekipa Gomułki zdecydowała się wtedy na wolne wybory, to komuniści wygraliby je w cuglach.

Ktoś może spytać: jak można w kontekście Gomułki toczyć rozważania o charyzmie? Przecież był to stary nudziarz, dukający przez wiele godzin swoje przemówienia, pozbawione jakiejkolwiek lekkości, w dodatku kiepską polszczyzną. Otóż z tą charyzmą sprawa nie jest taka prosta. Są oczywiście ludzie, którzy od razu rodzą się z tajemną zdolnością do uwodzenia. Don Juan czy Casanova wykorzystywali tę cechę w wiadomym celu, politycy pragną uwieść tłumy i zapanować nad nimi. Wymykająca się prostemu opisowi tzw. wrodzona charyzma jest rzecz jasna dla osiągania takich celów przydatna, ale po pierwsze zazwyczaj nie jest to cecha trwała(nagle zanika i pryska jak bańka mydlana), a po drugie – istotną, a czasami kluczową rolę odgrywają w postrzeganiu „charyzmy” okoliczności. Jesienią 1956 r. okoliczności spowodowały, ze Polacy zobaczyli w Gomułce charyzmatycznego polityka. Bo, jak wiadomo, nic nie jest takie, jakie w istocie jest, tylko takie, jakie się nam wydaje.

Lech, czyli największa kariera XX wieku

W Wałęsie - co by nie mówić, postać barwna i niezwykła, gaduła i chwalipięta - od początku dostrzegałem mieszaninę cech Zagłoby i Calasa Breugnon. Nie zapałałem do niego, jak miliony Polaków, sympatią, co nie oznacza, że nie wzbudził mojego zainteresowania. Bo Lechu, jak go w czasie „karnawału” nazywaliśmy, miał bezspornie wrodzoną charyzmę. Jego prestidigitatorski sposób oddziaływania na tłumy miał coś z magii. W czasie moich podróży reporterskich w latach 1980-81 byłem wielokrotnie na  mitingach gromadzących tysiące ludzi, którzy przychodzili tylko po to, żeby zobaczyć i wysłuchać Lecha. Pewnego razu, bodajże w Jastrzębiu, stałem w tumie zahipnotyzowanych górników – przemawiał Wałęsa. Jak zwykle w swoim ówczesnym stylu, był to bełkot, i jak zwykle nie potrafiłem złapać wątku. – Czy pan rozumie co Lechu mówi? – zagadnąłem stojącego obok górnika. – Dobrze godo, bardzo dobrze godo – usłyszałem.

Potem był stan wojenny, pokojowy Nobel dla Lecha, następną okazją zobaczenia Wałęsy w akcji był strajk okupacyjny w Stoczni Gdańskiej w maju 1988 r. Było nas tam raptem kilkuset, stocznia otoczona szczelnie przez ZOMO, w każdej chwili – tak wtedy myśleliśmy - możliwa pacyfikacja. Atmosfera, co tu dużo gadać, ciut nerwowa, a Wałęsa…jak dyrygent, który niepodzielnie rządzi orkiestrą i zarazem piekarz, który według własnej woli ugniata ciasto. Dalej był sztukmistrzem: jak siadał nastrój – dodawał ducha, jak zaczynało iskrzyć od emocji – wprowadzał spokój. I tak kilka razy dziennie. Patrzyłem na to z podziwem i szpiczastym wzrokiem, chciałem – jak u prestidigitatora wyciągającego króliki z rękawa – podejrzeć, jak on to robi. Nic z tego.

Trzy miesiące później był następny strajk w stoczni, który doprowadził do „okrągłego stołu”, ale wcześniej – do telewizyjnego pojedynku z Miodowiczem, który według nieoficjalnej, ale powszechnej opinii zakończył się nokautem szefa OPZZ. Jako obserwujący Wałęsę od początku chłodnym okiem, miałem wątpliwości co do takiego werdyktu i gdy po kilkunastu latach obejrzałem na DVD wspomnianą debatę, ze zdumieniem skonstatowałem, że…Miodowicz był lepszy. Ale cóż: nie ważne co jesienią 1988 r. Polacy zobaczyli i usłyszeli – ważne jak im się  wtedy wydawało.

A potem Wałęsa został prezydentem i ów dar boży nagle i chyba bezpowrotnie uleciał. Dzisiaj wypowiedzi Wałęsy już tylko drażnią lub śmieszą.

Tusk, czyli charyzma po lifingu

Nie należy mieć raczej wątpliwości, że Donald Tusk był uważnym czytelnikiem „Księcia” Machiavellego – dobitnie o tym świadczyć może sprawność w wyeliminowaniu z własnych szeregów  potencjalnych konkurentów do władzy w PO. A jak u premiera z charyzmą, dzisiaj nazywana czasami politycznym seksapilem?

Po przegranych wyborach prezydenckich w roku 2005 Donald Tusk doszedł do wniosku, że potrzebna jest pomoc fachowców. Mógł mieć Hitler swojego Paula Devrienta, może mieć dzisiaj Tusk swojego Igora Ostachowicza. Ustroje są zasadniczo inne, czasy takoż, ale cel jest ten sam: „panowanie charyzmatyczne”(termin Maxa Webera). Trzeba stwierdzić, że nauka nie poszła w las – nasz premier zaczął nosić dobrze skrojone garnitury i jeszcze lepsze krawaty, poprawił dykcję i zaprzyjaźnił się z kamerą. Nie posiadał wprawdzie daru bożego Wałęsy, ale też daleko(w sensie pozytywnym) odstawał od gnomowatego Gomułki. Jednak zawrót głowy od sukcesów spowodował, że poniosła go pycha i zarozumialstwo( „nie mam z kim przegrać”). Krótko mówiąc, stracił czujność, zapominając w dodatku, że łaska wyborców na pstrym koniu jeździ. I że własna charyzma, jeśli w nią uwierzył, dzisiaj jest, a jutro może nie być po niej ani śladu.

A z charyzmą, owym darem bożym, tak już jest, że można ją jak diament szlifować, ale gdy się ją utraci, to już bezpowrotnie.

 

 

Wszystko o mnie na stronie www.gelberg.org

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka