Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg
764
BLOG

Mazury

Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg Polityka Obserwuj notkę 7

 

11 listopada 2011 r. – w dniu narodowego święta – los spłatał nam figla i w Giżycku, Mikołajkach, Węgorzewie i Rucianem nie strzeliły korki od szampana. Mazury startujące w ogólnoświatowym plebiscycie organizowanym przez szwajcarską fundację New 7Wonders, długi czas utrzymujące się w czołówce, ostatecznie znalazły się poza pierwszą siódemką zwycięzców.

 

Nie pomógł świetny pijarowsko slogan „Mazury Cud Natury” – zabrakło być może szczęścia. Bo to, że kraina wielkich jezior mazurskich jest zaiste cudem przyrody, nie ulega wątpliwości. Jest na świecie wiele pojezierzy powstałych najczęściej w epoce polodowcowej, ale nigdzie – w takiej skali – los nie sprawił, że większość jezior leży na tej samej wysokości. A ten cudowny(nie bójmy się tego słowa) zbieg okoliczności spowodował, że wystarczyło tylko przekopać kanały, żeby stworzyć wielki szlak żeglugowy.

Pierwsi zdali sobie z tego sprawę pod koniec XIV wieku władcy zakonu krzyżackiego i wtedy też nakreślono pierwsze plany. Prace ziemne, przy użyciu głównie łopaty, prowadzono później z różnym natężeniem i długimi, trwającymi dziesięciolecia przerwami. Stan obecny osiągnięto w połowie XIX wieku – i od tego czasu w zakresie szlaku komunikacyjnego jezior nic się nie zmieniło, a właściwie, co tu gadać, zmieniło się na gorsze. Polska Ludowa, której w Poczdamie przekazano większą część dawnych Prus Wschodnich, nie kiwnęła nawet palcem, żeby podtrzymać infrastrukturę komunikacyjną szlaku wodnego Wielkich Jezior. Ze smutkiem trzeba dodać, że III RP poszła w ślady swojej poprzedniczki i stan przez dobrze ponad pół wieku nie konserwowanych kanałów(a zwłaszcza ich obrzeży) jest dzisiaj w stanie opłakanym. Co więcej – bez porównania większy niż w przeszłości ruch w tych kanałach, szczególnie jachtów motorowych z silnikami o mocy nierzadko ponad 300 KM, jest dla obrzeży tych kanałów – zmurszałych pali i pękających płyt betonowych – śmiertelnym zagrożeniem. Dzisiaj przeciągnięcie przez kanał jachtu „na burłaka”, co oglądaliśmy w „Nożu w wodzie” Polańskiego, jest praktycznie niewykonalne.

Popłyniemy tą łajbą z tektury…

Refren śpiewanego do dzisiaj przy ogniskach hymnu Mazur nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Tak było kiedyś, gdy jachty budowano, wprawdzie nie z tektury, ale z bardzo delikatnego materiału, jakim była tzw. sklejka, a flagową jednostką dumnie prężącą żagle była na Mazurach „Omega”. Żeglowanie takimi jachtami bezpokładowymi wymagało wysokich umiejętności, specjalnych kursów, patentów. No i żmudnej pracy przed sezonem – skrobania, szpachlowania, malowania. Uczestnikami takich kursów była głównie młodzież studencka i licealna, a uczono ich nie tylko stawiania żagli i wiązania węzłów, ale także etyki i etykiety żeglarskiej. Tworzyło to szczególne środowisko, w skali kraju niezbyt liczne i w jakimś sensie elitarne, ale nie miało to nic wspólnego z zamożnością członków tego środowiska. Dzisiaj jest to już przeszłość – bezpowrotna.

W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku pojawiły się na Mazurach pierwsze jachty kabinowe: „Giga”, „Mak”, „Wenus”. Z czasem kolejne modele jachtów stawały się coraz większe  - „Tango”, „Pegaz” – a w ostatnich latach pojawiły się na wodach Wielkich Jezior jednostki 10-12 metrowe, wyposażone luksusowo: w klimatyzację, łączność satelitarną, łazienki z ciepłą wodą, echosondę(ciekawe po co?), silniki boczne do ułatwiania manewrów w porcie – za bagatela, 200-300 tysięcy złotych. Właściciele tych jachtów niemal z reguły nie mają bladego pojęcia o żeglowaniu, o etykiecie żeglarskiej nawet nie wspominając, ale ponieważ w III RP zniesiono obowiązek posiadania patentu, to może nie ma się czemu dziwić.

Jeśli ktoś sądzi, że opisani nowo bogaccy spod znaku żagli wygrali konkurencję na jarmarku próżności, to jest w błędzie. Wyprzedzili ich właściciele jachtów motorowych i to nie byle jakich, bo… pełnomorskich. Niektóre mają dwa pokłady, oczywiście radar, prują z prędkością ponad 30 węzłów, na stacji paliw tankują blisko tonę etyliny. A jak mogą być wyposażone w środku można się tylko domyślać, gdyż nie pospolitują się z plebsem żeglarskim cumując do własnych kei, czasami w portach formalnie ogólnodostępnych, gdzie wysokość tzw. portowego jest wystarczająco skuteczną zaporą.

To, że w III RP wytworzyła się nowa, dochodowa stratyfikacja społeczna jest jakby sprawą powszechnie wiadomą, jednak na szlaku Wielkich Jezior bije ona po oczach bardziej niż gdzie indziej. I to nie ze względu na wspomniane pełnomorskie jachty motorowe, ale z powodu zachowania ich właścicieli, którzy prując swoimi bolidami ile wlezie, wytwarzają takie fale, po których przepływające obok zwykłe żaglówki mają problemy, z oględnie mówiąc, utrzymaniem kursu. Jest to niebezpieczne(zdarzały się już kolizje), ale jest to przede wszystkim chamskie.

Czasy braci żeglarskiej mamy już niestety za sobą, a postulat, który opisywany trend mógłby zatrzymać, a może nawet odwrócić – postulat, który się już pojawił, żeby w prywatnych jednostkach pływających ograniczyć moc silnika do maksimum 10 KM, ma niewielką szansę realizacji. Lobbyści nowej, wypasionej mazurskiej floty na pewno sobie poradzą.

Mazury III RP

W ciągu ostatniego ćwierćwiecza Mazury zmieniły się nie do poznania. W leżących w centrum szlaku  Wielkich Jezior Mikołajkach, gdzie w czasach PRLu był jeden obskurny hotelik, wyrosły jak grzyby po deszczu nowe hotele i pensjonaty (z królującym, gigantycznym „Gołębiewskim”), a w samym centrum, tuż koło „wioski żeglarskiej” zbudowano kilkanaście malowniczych i stylowych kamieniczek. Podobne inwestycje zrealizowano w Giżycku, bardzo zyskały na urodzie Pisz i Węgorzewo. Ten optymistyczny obrazek psuje fakt, że jest to rejon bodajże największego w Polsce bezrobocia. W okresie transformacji padło tan kilka zakładów przemysłu spożywczego, padły mleczarnie( co skutkowało poprawą czystości wód w jeziorach), padły, jak w całym kraju, PGRy. Pozostała turystyka, z której Mazury żyją, ale to zaledwie 3-4 miesiące w roku, więc nastroje mieszkańców nie są najlepsze. Z tą turystyką też w ostatnich latach jest kiepsko, bo wiadomo – kryzys. Sytuację ratuje trochę turystyka niemiecka, ale byli mieszkańcy, którzy się na tych terenach urodzili i wychowali są już bardzo wiekowi i jest ich coraz mniej. A ich potomkowie najczęściej nie mają już tego sentymentu.

Ludzie, ale także władze samorządowe próbują ratować swój budżet sprzedażą ziemi. Jeśli działka ma dostęp do linii brzegowej, to cena metra kwadratowego jest wysoka i ze sprzedażą, nawet w czasie kryzysu, nie ma problemu. Mieszkańców Giżycka bulwersuje fakt sprzedaży przez gminę kilkuset hektarów ziemi na Fuledzkim Rogu, który jest zachodnim brzegiem jeziora Kisajno. Przez kilka lat nic się tam nie działo, aż  nagle wycięto kawał lasu i oczom przepływających żeglarzy ukazały się tajemnicze, stylowe budowle. Ale co więcej, pojawił się wykopany niewielki port jachtowy, co oznaczało, że zmieniona została linia brzegowa. Gdy obywatel na własnej działce wytnie bez zezwolenia jedno drzewo, to może się nim zainteresować prokurator. A tu kawał lasu(żeby mieć widok na jezioro) i zmieniona linia brzegowa pamiętająca bez wątpienia czasy Jadźwingów  -  a prokuratura milczy.Tajemniczy  teren jest ogrodzony, wszędzie są kamery i stale kręcą się ochraniacze z psami. – Tam musi być jakaś mafia, albo tajne służby – usłyszałem w giżyckiej kawiarni. A sam widziałem jak duży wojskowy śmigłowiec Mi lądował na tej tajemniczej rezydencji.

Parę kilometrów na północ leży Sztynort, jedno z najładniejszych miejsc na Mazurach – siedziba rodowa Lehndorffów. Ostatni właściciel Heinrich von Lehndorff został za udział w zamachu na Hitlera powieszony na strunie fortepianowej. Stoi tam piękny pałac w katastrofalnym stanie i zapuszczony park, w którym rosną kilkusetletnie dęby. Dzisiaj w Sztynorcie jest wioska żeglarska, a wszystkim rządzi tajemnicza spółka Tiga Yacht, mająca flotyllę własnych jachtów – do wyczarterowania. Wszystkich frapuje, jak Tiga radzi sobie z biznesem, skoro od lat większość łódek jest przycumowana do kei i jakoś nie znajduje klienta. Wysoki koszt czarteru nie wydaje się jedynym wytłumaczeniem, a sugerowane przez moich rozmówców hipotezy nie nadają się do zacytowania.

Tiga Yacht będąca wcześniej właścicielem pałacu, dwa lata temu podarowała go Polsko-Niemieckiej Fundacji Ochrony Zabytków Kultury, w celu uratowania przed zagładą. Fundacja dziarsko wzięła się do roboty, ale póki co energii wystarczyło jej jedynie na umieszczenie przed pałacem dwujęzycznej tablicy informującej o planach ratowania pałacu. Gdy tak dalej pójdzie, to kolejna zima z obfitymi opadami śniegu może problem pałacu definitywnie rozwiązać.

Na razie wszyscy czekają. W Giżycku, Mikołajkach, Rucianem. Na koniec kryzysu? Na mazurskiego Godota? Raczej na kolejną edycję plebiscytu szwajcarskiej fundacji New 7Wonders. Bo jeśli zdarzy się cud i zostaniemy laureatami, to pieniądze na wszystko się znajdą.

 

Tekst ten ukarze się w najbliższym numerze „Gazety obywatelskiej”

 

 

 

 

 

 

 

  

 

 

Wszystko o mnie na stronie www.gelberg.org

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka