Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg
3315
BLOG

Niechlujne brednie Lecha W.

Andrzej Gelberg Andrzej Gelberg Polityka Obserwuj notkę 36

  

 

 

 

Ten termin - „niechlujne brednie” - jest cytatem zapożyczonym  z „Dzienników” Leopolda Tyrmanda i zawarta w nim warstwa opisowa - dotyczy to zarówno przymiotnika, jak i rzeczownika -  odbierana jest jako dyskwalifikująca krytyka. Nie zawsze jednak tak być musi…

Bohater tego felietonu ukończył przed kilku dniami 70 lat: na urodzinowym przyjęciu było blisko 500 osób, wśród nich obecny premier, biskupi, kilku ministrów, posłowie, senatorowie, przedstawiciele świata kultury, dawni opozycjoniści – słowem feta jak się patrzy. Dostojny jubilat, człowiek, który obalił komunizm, noblista, doktor honoris causa kilkudziesięciu uniwersytetów, przewodniczący Solidarności i pierwszy prezydent III RP, najbardziej na świecie rozpoznawalna osoba wśród żyjących Polaków, był  - jak zobaczyliśmy w telewizyjnych migawkach - w znakomitej formie. Podobno na zaproszeniach na przyjęcie była adnotacja, że Jubilat nie życzy sobie żadnych prezentów, ale cóż mogłoby przebić prezent jaki chwilę wcześniej otrzymał od oskarowego reżysera w postaci hagiograficznego filmu.

Dokonania naszego Jubilata są zaiste wiekopomne, można wspomnieć również te pomniejsze, jak chociażby twórczy i wysoce oryginalny wkład do potocznej polszczyzny, że przytoczę najbardziej znane: „jestem za, a nawet przeciw”,  „nie chcę, ale muszę”,  czy „zdrowie wasze, w gardła nasze”. Ponieważ jednak okrągły jubileusz powinien skłaniać do próby jakiegoś bilansu i pomijając ciągnącą się od lat sprawę, na którą nasz bohater reaguje alergicznie, spróbujmy do wymienionej beczki miodu wrzucić choćby krztynę dziegciu.

Ułamek, czyli kłopoty z matematyką

Jest rok 1988, sierpień. W Stoczni Gdańskiej trwa strajk, znacznie liczniejszy od majowego. Międzyzakładowy Komitet Strajkowy, którego szefem zostaje Jacek Merkel, formułuje pod hasłem „nie ma wolności bez Solidarności” podstawowy postulat: legalizację Związku. Wałęsa nie pełni na strajku żadnej oficjalnej funkcji, ale dla wszystkich jest jasne, że jest najważniejszy. Szybko się to potwierdza, gdy  - nazywany prze całe lata przez rzecznika rządu Urbana „osobą prywatną” – zostaje zaproszony na rozmowy z Kiszczakiem.

Wałęsa wydaje się przygotowany do takich rozmów, ma wizję i koncepcje. Wcześniej podzielił się nimi ze strajkującymi. Gdy mówił, że w Polsce musi być pluralizm w trzech dziedzinach: związkowej, gospodarczej i politycznej – wszystko wydawało się jasne. Schody zaczęły się, gdy dla zobrazowania własnej koncepcji reformy gospodarczej posłużył się ułamkiem. A nie był to prosty jak cep ułamek, jak chociażby na „wartość dodatkową” w wiekopomnych dziełach Marksa. „Wałęsowski ułamek” miał w liczniku cztery składniki, a w mianowniku trzy. Kilku inżynierów stoczniowych, którzy dołączyli do strajkujących robotników, zastrzygło uszami. Padły pytania domagające się szczegółów – jedno, drugie, trzecie. Wałęsa próbował coś tłumaczyć, ale kiedy jeden z inżynierów stwierdził, ze przecież wartość wskaźnika nie wzrośnie, jeśli jeden z parametrów mianownika będzie rósł - i Wałęsa nie chciał się z tym zgodzić. Gdy wreszcie po nerwowej wymianie zdań okazało się, że Przewodniczący myli licznik z mianownikiem, ten zniecierpliwiony przerwał w swoim stylu: „zostawmy te ułamki, mnie chodzi o całość, a całą Polskę”.

NATO-bis, czyli dążenie do piękna

Rok 1993, Wałęsa nie jest już związkowcem, tylko poważnym politykiem, od 2 lat - jako prezydent III RP – zamieszkuje Belweder. Ponieważ po dwóch latach prezydentury wskaźniki akceptacji Wałęsy znacząco spadły, jego rzecznik, Andrzej Drzycimski podejmuje oryginalną akcję pijarowską: spotkania prezydenta z dziennikarzami w macierzystych siedzibach redakcji. Po wizycie w „Trybunie” i „Polityce” przyszła kolej na „Tygodnik Solidarność”, którym miałem zaszczyt wtedy kierować. Przygotowaliśmy się dobrze do tego spotkania, podzieliliśmy pytaniami. Jedno z najistotniejszych dotyczyło nowego pomysłu Wałęsy. Przypomnę, że było to już po upadku rządu Jana Olszewskiego, który prowadził wstępne rozmowy polityczne w sprawie przystąpienia Polski do Paktu Północnoatlantyckiego, a tu Wałęsa miesiąc wcześniej wyskoczył publicznie z hasłem: NATO-bis. Ponieważ nie powiedział ani słowa więcej, postanowiliśmy drążyć ten temat. Joasia Lichocka – wtedy początkująca, a dzisiaj znana dziennikarka – wstała i spytała: - Panie prezydencie, czy mógłby pan wyjaśnić, choćby w zasadniczych punktach, na czym ma polegać koncepcja NATO-bis? – To jest bardzo śliczna koncepcja, moje dziecko – usłyszała w odpowiedzi. Równie śliczna jak pani redaktor – zakończył szarmancko pan prezydent.

Przypomnienie wpadki związkowca Wałęsy z ułamkiem, który szkolne nauki zakończył na zawodówce i w dodatku pobierał je wiele lat wcześniej, nadaje się do zabawnej anegdoty. Inaczej jest w sprawie naszego bezpieczeństwa narodowego, bo to już sprawa poważna. Koncepcja NATO-bis prezydenta Wałęsy była, co oczywiste, konkurencyjna wobec NATO, ale była również, przykro to stwierdzić, dywersyjna wobec na szczęście zrealizowanych później przez Polskę planów.

Przed laty Janek Pietrzak analizując w „Kabarecie pod Egidą” przykłady często absurdalnych decyzji komunistycznych dygnitarzy, zadawał pytanie: czy to dywersja, czy tylko głupota? I pointował: - odpowiedź „głupota” jest w ich obronie.

Wash and go, czyli utrata niepodległości

Nasz bohater w wywiadzie dla rosyjskiej agencji ITAR-TASS stwierdził przed kilkunastoma dniami:  „Powinniśmy rozszerzać gospodarcze, obronne i różne inne struktury, zrobić z Polski i Niemiec jedno państwo”. To szokujące stwierdzenie wpisuje się, czego nie można nie zauważyć, z płynącymi znad Wisły opiniami odbieranymi z satysfakcją nad Szprewą. A to, że naszym błędem było postawienie się Hitlerowi, miast razem z nim pójść na Moskwę. Znowu wystąpienie sprzed kilku miesięcy ministra Radka Sikorskiego, apelującego do Niemiec, żeby w większym niż dotąd stopniu przejęły odpowiedzialność za losy UE. Dreszcz przechodzi na myśl o tym, że taki pomysł – dwa w jednym – może się spodobać nie tylko Niemcom, ale również niektórym Polakom. Wizja niemieckiego dobrobytu, obywatelstwa najpotężniejszego w Europie państwa, które nie musi się już lękać Rosji( po połączeniu: 670 tys. km kw. i 120 mln mieszkańców), może być kusząca. Problemy z flagą, godłem i hymnem można rozwiązać na drodze kompromisu, a przeszłość i inne imponderabilia zwyczajnie wyrzucić do kosza lub zresetować. Nazwę nowego, zjednoczonego państwa, Wałęsa już zaproponował – Europa.

Gdyby z takim pomysłem wystrzelił oficjalny przedstawiciel państwa, byłaby to zdrada konstytucji i prosta droga do postawienia delikwenta przed Trybunałem Stanu. Lech Wałęsa nie musi się tego obawiać, gdyż formalnie jest dzisiaj osobą prywatną i mamy w Polsce wolność słowa.  Dezynwoltura wygłaszania niechlujnych bredni może jednych złościć, drugich śmieszyć – nie powinna być jednak puszczana mimo uszu. A tak się niestety stało, o czym świadczyć może tłok przedstawicieli polskich elit na urodzinowym przyjęciu.

 

 

Tekst ten ukaże się w  najbliższym numerze "Gazety  obywatelskiej"                                               

Wszystko o mnie na stronie www.gelberg.org

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka