Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
267
BLOG

Uprzejmie proszę, uprzejmie donoszę...

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Społeczeństwo Obserwuj notkę 52
Tamta inteligencja była wielopokoleniowa, wyrosła na innej karmie etycznej, a przede wszystkim propaństwowej i patriotycznej, w atmosferze dworków i wielkomiejskich apartamentów urzędników, lekarzy, inżynierów, nauczycieli, wykładowców akademickich, oficerów, prawników i innych przedstawicieli arystokracji umysłowej, a jeśli nawet podupadłej i zbiedniałej, to wciąż hołdującej wartościom Boga, Honoru i Ojczyzny

        W zeszłotygodniowym programie Telewiji Republika, zatytułowanym ,,Polska na Dzień Dobry”, Rafał Ziemkiewicz opowiadał, jak to w latach 90. i wczesnych 2000. robił reportaże dla TVP ze Stanów Zjednoczonych, w tym jeden o bezprawnym zatrudnianiu Polaków, wtedy określanych mianem ,,wakacjuszy”. A był to czas, gdy ograniczono ilość wiz turystycznych przyznawanych Polsce właśnie z uwagi na dużą liczbę rodaków przyłapywanych na nielegalnej pracy. Clou tej historii stała się rozmowa przeprowadzona przez Ziemkiewicza z oficerem imigracyjnym, w trakcie której dziennikarz zapytał go, czy rzeczywiście Polacy są liderami ,,pracy na czarno”, na co tamten odpowiedział, że nie. Sęk jednak w tym, że o ile Portorykanie, Meksykanie czy Kubańczycy nigdy nie wydają swoich ziomków, to w przypadku Polaków, gdy któryś znajdzie pracę i zaczyna mu się lepiej powodzić, na biurku oficera natychmiast lądują trzy donosy, pisane przez swojaków, podające dokładnie kto, gdzie, jak i dlaczego.

        Oczywiście Ziemkiewicz dowodzi tą opowieścią, że choć był w kraju Waszyngtona i robił wspomniane reportaże dla TVP, to mało znał i zna realia kraju, bowiem Portorykanie od roku 1917 mają przyznane amerykańskie obywatelstwo, w związku z czym posiadają automatycznie zapewnione prawo legalnej pracy w pięćdziesięciu stanach Jueseju. Poza tym popuścił nieco wodze fantazji, bo może nie natychmiast i nie zaraz aż trzy, ale w ogóle donosy były, co bezsprzecznie należy uznać za fakt. Sam pracując ,,na czarno” w USA w roku 1980, trząsłem się ze strachu, gdy w trakcie kilku miesięcy agenci imigracyjni dokonali dwóch dużych obław w okolicznych przedsiębiorstwach i wszystkie spowodowane zostały donosami rodaków, a w ich następstwie deportowano kilkanaście osób. Później, gdy przyjechałem do Stanów na stałe, podobne historie miały nadal miejsce i zawsze donos rodaka inicjował działanie służb. Aż po wejściu Polski do Unii, a przede wszystkim po utracie siły nabywczej dolara nad Wisłą, napływ wakacjuszy tak bardzo się zmniejszył, że niemal nie było już na kogo donosić. Ot i strata dla polskiej duszy.

        Przy czym należy wspomnieć, że służby imigracyjne nie były skore do dokonywania kontroli firm z własnej woli w celu wyłapywania zatrudnianych nielegalnie, choć szybko, dokładnie, bez podpowiedzi i donosu, ich agenci mogliby ich namierzyć. Durniami to oni nie są, co czasem Polakom się wydaje. Tylko po co: praca wre, ludzie zatrudniani ,,na czarno” harują jak woły, płacą podatki, choć często na nieznanych figurantów, dorabiając i Wuja Sama, i właścicieli firm, i wreszcie siebie, więc nie widziano sensu psucia korzystnego dla wszystkich interesu. Ale już na donos musieli z obowiązku oficjalnie zareagować, a wyłapując ,,nielegałow” na gorącym uczynku, rozpocząć proces deportacji, choć zanim to nastąpiło przyłapany delikwent mógł bronić się w sądzie.

        Dobrze, odnotujmy to, co najważniejsze: nie Amerykanie byli donosicielami na Polaków, choć mają do tego smykałkę zwaną poczuciem obywatelskiego obowiązku. W tych jednak przypadkach obywatelską czujność zawieszali na kołku, bo pracy było w bród, a nie każdy z nich chciałby to robić i za tyle, co nielegalni. Donosicielami na Polaków byli sami Polacy. Przykre i wstydliwe, ale co zrobić?

        Tak to słuchałem Ziemkiewicza i raptem przypomniał mi się… No, proszę, z kim albo z czym mogła mi się skojarzyć ta historyjka? Ano właśnie, ze słynnym wyznaniem maturzysty Władysława Bartoszewskiego, który opowiedział niegdyś, jak w czasie okupacji bardziej niż Niemców bał się Polaków. Zresztą oddajmy mu głos:

        ,, Mieszkałem w domu pełnym inteligencji. Ale jeśli ktoś z nas odczuwał strach, to nie przed Niemcami. Gdy jakiś oficer zobaczył mnie na ulicy, a nie miał rozkazu aresztowania, niczego nie musiałem się obawiać. Ale polski sąsiad, który zauważył, że kupiłem więcej chleba niż zwykle – to jego musiałem się bać.”

        Przy całym szacunku dla matury profesora i podążającej za nią wiedzy oraz wyobraźni, trudno nie zauważyć dwóch potknięć. Po pierwsze, nie wiem, co oznacza, że Bartoszewski mógł kupować więcej chleba niż zwykle? W czasie okupacji, przypominam. Bo w tym czasie chleb, podobnie jak inna żywność, był reglamentowany, a kartki wprowadzono w Krakowie już w listopadzie, natomiast w Warszawie w grudniu 1939 roku, przy czym dzienna porcja chleba wynosiła od 150 do 300 gram na osobę. Natomiast od stycznia 1941 do września 1943 roku tygodniowa racja chleba ustalona została na 1kilogram.

        Oczywiście reglamentacja nie dotyczyła pana Władysława – ten jadł, ile chciał. Ba, widać żarł nawet. Po prostu szedł do piekarni na rogu, gdzie kupował kajzerki na śniadanie oraz świeżutki bochenek chleba na resztę dnia i zostawało mu trochę dla gołębi. A jak miał kogoś za szafą do wykarmienia, z kim wieczorami grywał w szachy lub wysłuchiwał jego zawodzenia na skrzypcach – wtedy brał dwa bochenki, przez co mógł być już podejrzany. Oczywiście chleb nosił luzem, w ręce, bo chlebak miał wypchany podziemną bibułą, visem i filipinkami, co powodowało, że pieczywo widoczne było jak na dłoni, a sąsiad miał codzienne porównanie skali apetytu Bartoszewskiego.

        Ale to nie pierwszy fragment budzący wątpliwości. Otóż profesor wspomina, że mieszkał w domu pełnym inteligencji. A ówczesna inteligencja to nie była inteligencja z peerelowskiego przepisu lub obecnego – taka typu instant, zrobiona pośpiesznie z byle materiału i byle jak, hodująca karpia w wannie, przez co śmierdziała przed świętami niemyciem, jadająca bułkę ,,ze serem”, czytająca ,,tą książkę” i przetrzymująca poporcjowaną w lodówce połówkę świniaka od mamy na wsi, do której oficjalnie się nie przyznawała. Znaczy do mamy, a nie do połówki świniaka. Tamta inteligencja była wielopokoleniowa, wyrosła na innej karmie etycznej, a przede wszystkim propaństwowej i patriotycznej, w atmosferze dworków i miejskich apartamentów lekarzy, inżynierów, nauczycieli, wykładowców akademickich, oficerów, prawników i innych przedstawicieli arystokracji umysłowej, a jeśli nawet podupadłej i zbiedniałej, to wciąż hołdującej wartościom Boga, Honoru i Ojczyzny. Bredzący trzy po trzy Bartoszewski powinien to wiedzieć – to znaczy, że nie ówczesna inteligencja była społeczną bazą szmalcowników, ale lumpenproletariat i chłopstwo, w związku z czym nie musiał obawiać się sąsiadów. A w każdym razie nie tak bardzo, żeby zaraz bardziej od Niemca w mundurze.

        Oczywiście zdarzały się i przypadki zgnilizny moralnej wewnątrz wspomnianej warstwy, wyzwalające w ludziach biedą i okupacyjnym strachem najgorsze instynkty, jednak należały do rzadkości. I to dlatego tamta inteligencja znalazła się na celownikach Niemców i Rosjan, którzy mordując ją, wyrywali Polsce umysł i serce. To, co pozostało, to moralny i umysłowy rynsztok, wzajemnie się pożerający, który trzeba będzie czyścić jeszcze przez kilka pokoleń, o ile sytuacja międzynarodowa w ogóle na to pozwoli.

        I to są moje główne zarzuty pod adresem wypowiedzi Bartoszewskiego, natomiast nie sam fakt, że wśród Polaków pleniło się donosicielstwo. Temu nie można zaprzeczyć. Kiedyś Andrzej Celiński opowiadał o swojej ciotce pracującej w czasie okupacji na poczcie. Do zadań zatrudnionych tam Polaków należało między innymi wyłapywanie w trakcie sortowania listów donosów skierowanych do Gestapo. Gdy wojna się skończyła ci sami ludzie niszczyli kolejne donosy, tym razem pisane do UB. Zmieniały się systemy, a donosicielstwo kwitło, bo było kolcem zła tkwiącym od wieków w polskiej duszy.

        Oczywiście wypowiedź Ziemkiewicza przeszła bez echa, bo co kogo obchodzą pojedynki zawiści wewnątrzgatunkowej toczone za granicą. Natomiast opinia Bartoszewskiego o Polakach wywołała społeczną burzę. Z tego wniosek, że zdaniem rodaków donosicielstwo donosicielstwu nierówne, a skala irytacji uzależniona jest od tego, kto o nim mówi i kogo ono dotyka oraz od historycznej scenerii, w jakiej miało miejsce. I skoro Polak donosi tylko na Polaka, a nawet na Polskę, co dziś w wielkiej modzie wśród bydła, to pół biedy – rzec można wszystko rozgrywa się w rodzinie, ale gdy w grę wchodzi donos na Żyda, ewentualnie na Polaka ukrywającego Żyda, to się jednoczymy w oporze przed zniesławieniem, krzycząc: donosiciele, donosicielki i donosicielątka, doniesieni i doniesione, łączcie się we wspólnym froncie przeciwko zniesławianiu! Bo prawdą jest, iż donoszenie Polaków na Polaków tak wyczerpało nas fizycznie i umysłowo, że nie starczało już ani sił, ani weny, żeby donosić jeszcze na Żydów. To zmęczenie, zwykłe zmęczenie materiału stało za naszą niewinnością i narodową cnotą – Bóg nam świadkiem!


--------------------------------

https://www.youtube.com/watch?v=GwYRHgTmHIo

początek rozmowy z Ziemkiewiczem (dla niecierpliwych - od drugiej minuty i trzydziestej sekundy)

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo