Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa
303
BLOG

A taki był ładny, amerykański...

Grzegorz Gozdawa Grzegorz Gozdawa Społeczeństwo Obserwuj notkę 70
W historii tak już bywa, że kiedy nie ma wolności i demokracji, to się o nich marzy i do nich dąży, często za cenę życia nawet, zwłaszcza gdy innej nie ma. Natomiast jeśli te już zaistnieją, wtedy się ich nie zauważa i o nich nie myśli lub - jak Polacy – wykorzystuje niezgodnie z ich przeznaczeniem, po to chyba tylko, by znów je utracić. Czyli trochę tak, jak małpa brzytwę.

        Będzie niekonwencjonalnie, bo na początek podrzucę cytat:

        ,,Pojawia się pytanie, jakie są źródła polskiego proamerykanizmu. Pewnie powodów jest kilka. Po pierwsze, to mit walki o wolność naszą i waszą jeszcze z czasów Tadeusza Kościuszki i Kazimierza Pułaskiego. Nie mogąc zachować własnej niepodległości i czcić tych, którzy ją ocalili, bośmy ją stracili, Polacy przerzucili swoje uczucia na Amerykę. Po drugie, ściśle wiąże się z tym wiara w Amerykę jako ostoję wolności i swobód. Wreszcie jawi się Ameryka Polakom jako dobrotliwy obrońca światowego ładu, który występuje zawsze po stronie dobra w starciu z mocami zła, które to reprezentuje obecnie wyłącznie Rosja.

        Trudno mi w tym dostrzec objaw dojrzałości”

         Tak narodową sympatię Polaków do Stanów Zjednoczonych i Amerykanów tłumaczy we wstępniaku do dwudziestego siódmego numeru tygodnika ,,Do Rzeczy” jego redaktor naczelny Paweł Lisicki. A Lisicki to nie byle kto przecież, przynajmniej tak fama głosi, choć pamiętajmy, że jest blondynką, bo uznany został - przez famę właśnie - jednym z czołowych intelektualistów prawej strony rodzimej publicystyki. Zwłaszcza tej rozmodlonej, jako że śledząc tematykę jego artykułów trudno powiedzieć, czy zainteresowaniami bliżej mu do polityki, czy do żywotów świętych. W sumie chyba mała różnica, albowiem w obu przypadkach chodzi przecież o to samo, czyli rząd dusz maluczkich - im głupszych, tym lepiej dla sprawy. A że od kiełbasy wyborczej do kupczenia zbawieniem i szczęściem wiekuistym pół kroku w kłamstwie tylko, zatem Lisickiemu ani specjalne, podwójne wykształcenie, ani wyróżniająca go podzielność uwagi wcale nie były potrzebne, by stał się ekspertem opisującym obie dziedziny tumanienia ludzi.

        Dobrze, ale wróćmy do rzeczy, czyli do polskiego proamerykanizmu. Jako powód pierwszy publicysta podaje mit walki o wolność naszą i waszą, który symbolizują Kościuszko i Pułaski. Otóż nie wiem, dlaczego Lisicki uznaje to za mit, skoro obaj Polacy stworzeni byli z krwi i kości, a Pułaski wsiąkł nawet swoją w amerykańską glebę pod Savannah – dokładnie sześć stóp w głąb. Obaj walczyli o Polskę i obaj o niepodległość Stanów Zjednoczonych, pionkami w tych grach nie byli, więc o jakim micie tu mowa? Czy natomiast miałby to być powód polskiego proamerykanizmu? Wątpię. Jestem przekonany, że większość rodaków w kraju nie ma pojęcia o tym, kim był Pułaski, a obecność Kościuszki w rewolucji amerykańskiej odnotowuje w pamięci tylko znikoma ich liczba. Czy zatem ów epizod walk Polaków o ,,naszą i waszą” mógł zaowocować sympatią całego narodu do Ameryki, mając na uwadze jego marginalną wiedzę o tamtych wydarzeniach? Śmiem się nie zgodzić.

        No to może nasza sympatia wzięła się z postrzegania zamorskiego mocartswa jako ostoi wolności i swobód, o czym pisze Lisicki? Hm, no chyba też nie. A na kim te wolności i swobody miałyby zrobić wrażenie? Na wakacjuszach, jak nazywano przybywających do USA Polaków na wizach turystycznych, których w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych przewinęło się przez polonijne grajdoły setki tysięcy, w pogoni za dolarem zamieniających się w nielegalne roboty do wszystkiego? Czy na imigrantach harujących za dwóch, na ogół w wymiarze etat plus pół, by nadgonić, a i przegonić - bo taka jest polska natura - dzielące ich od zasiedziałych już polonusów różnice w stanie posiadania? Przecież oni prawdopodobnie w pierwszym okresie pobytu tych wolności nawet nie zauważali. Bo i kiedy? Pozostała do ich dyspozycji część doby, po odliczeniu czasu pracy, zakupów, sprzątania, prania, gotowania, miała być wypoczynkiem – od wysiłku, ale i od zainteresowań, na które nie było już chęci i czasu, od książki, a nawet od seksu w jego bardziej wymyślnych, zatem i wyczerpujących formach. Pozostawał łyk-end, z obowiązkową mszą świętą w niedzielę, niekiedy wizytą w klubie polskim i dobrym, tłustym żarciem. Bo Ameryka, dla zdrowych i zdatnych do pracy - tych obok traktora, maszyny i szkoda, że już nie konia - jawiła się ostoją łatwych w zakupie domów, dużych samochodów, taniego żarcia i jeszcze tańszego alkoholu. Ale żeby wolności i swobód? No ludzie!... Zresztą w historii tak już bywa, że kiedy nie ma wolności i demokracji, to się o nich marzy i do nich dąży, często za cenę życia nawet, zwłaszcza gdy innej nie ma. Natomiast jeśli te już zaistnieją, wtedy się ich nie zauważa i o nich nie myśli lub - jak Polacy – wykorzystuje niezgodnie z ich przeznaczeniem, po to chyba tylko, by znów je utracić. Czyli trochę tak, jak małpa brzytwę.

        W takim razie może rację ma Lisicki w trzecim punkcie, twierdząc, że Polacy widzą w Ameryce obrońcę światowego ładu, występującego w obronie dobra? Hm, ciekawe… Bo przecież o tym, jak widzą Amerykę Polacy nie decydują relacje Waszyngtonu ze światem, tylko z Polską. Inaczej mówiąc, w jaki sposób USA oddziałuje na nasze położenie jako państwa – pozytywnie czy negatywnie. W wieku dwudziestym Waszyngton miał trzy momenty takiego wpływu: raz pomógł ,,wykupić” nas z niebytu po pierwszej wojnie światowej, raz sprzedał w półniebyt po drugiej, a raz znów co prawda ,,wykupił”, kładąc, niestety, jednocześnie ciężką łapę na naszej suwerenności. Kto wierzy, że jest inaczej, ten jest durniem. Zatem bilans dokonań, rozumianych jako robienie dobrze Polsce, wychodzi na zero. A zero, głównie z racji swoich nikczemnych gabarytów, jest raczej niezauważalne.

        Czy zatem wniosek autora złotych myśli, jakoby owe trzy przyczyny proamerykanizmu stanowiły dowód polskiej niedojrzałości, jest trafny? Otóż nie, bo podane przez niego przyczyny z prawdą mają mało wspólnego, co jednak nie przeczy tezie, że dojrzałym narodem Polacy do końca nie są. Ba, w ogóle nie są narodem, tylko luźną społecznością posługującą się wspólnym językiem i posiadającą wspólną przeszłość, której nawet nie potrafią nazwać, przywołać i zrozumieć. Natomiast wspólna przyszłość nie jest raczej im pisana. To tyle szczerości.

        Skąd zatem bierze się polska proamerykańskość, bo faktycznie część społeczeństwa ją odczuwa, a nawet na swój sposób ją pielęgnuje – jakby na przekór rzeczywistości. Otóż po pierwsze, wzięła się ona z łatwości dorabiania się Polaków na nowym kontynencie, których zagnała tam bieda okresu zaborów, a później już ta rodzima, polska, w wydaniu sanacyjnym i następnie peerelowskim. Nakład fizyczny takiej samej pracy przynosił diametralnie różne efekty tu i tam, co nie było już mitem, tylko faktem. Natomiast nakład wytężonej pracy, niekiedy do granic wytrzymałości, pozwalał w czasie kilku lat uzyskać to, co w starym kraju było w ogóle poza sferą marzeń, zaś w nowym pozwalało z duma zapomnieć o chudobie trudnych imigracyjnych początków. No i kontakty polonusów z pozostałą w ojczyźnie rodziną oraz gronem znajomych, listowne i bezpośrednie, w czasie odwiedzin, kreowały opinie rodaków z kraju o dalekim Eldorado. Te prawdziwe, jak i te trochę - co często bierze się z niewiedzy oraz uogólnień - przekoloryzowane.

         Powód drugi miłości Polaków do Ameryki jest równie prozaiczny, co pierwszy, a stał się nim peerelowski kurs dolara do złotówki lub dokładniej – siła nabywcza tego pierwszego na oficjalnym i nieoficjalnym, czyli tak zwanym czarnym rynku. Przeciętnie pięć godzin pracy wakacjusza w USA równało się jego miesięcznej pensji w Polsce. Jeśli siły i chart ducha pozwalały mu na harówkę w wymiarze siedemdziesięciu godzin tygodniowo, po półtora roku, gdy już zdarł się fizycznie i moralnie, wracał do kraju, budował dom lub kupował mieszkanie, meble i jeszcze starczało mu na dużego fiata. A jeśli wcześniej nie miał żony, to przygruchał sobie tę ładniejszą, drożej i mądrzej się sprzedającą, bo też za dolary. Czy potrzebna jest lepsza wizytówka państwu, które mu ten skok materialny zapewniło? Czy potrzebni byli Kościuszko i Pułaski, wolności i swobody lub dziecięca świadomość obrony światowego ładu, pod warunkiem – o czym już zapominano - że jest to Pax Americana, służacy wyłącznie interesom Waszyngtonu? Nie, absolutnie! Magia dolara była wszystkim, kluczem do sezamu z dobrami doczesności i wytrychem otwierającym bramy raju godnego nie tylko materialnie życia, bo również jego planowania pod względem zawodowym czy rodzinnym. I jeśli za godzinę wakacjuszowskiej stawki można było pod koniec lat siedemdziesiątych kupić w kraju pięć butelek wódki, na co na miejscu trzeba było pracować niemal dni pięć, to naturalnie pobudzona, a podretuszowana procentami sympatia do bogatej Zaoceanii stawała się tak naturalna i oczywista, jak oddychanie. No a przecież alkohol jest sprawa ważną w życiu rodaków, ważniejszą nawet od honoru i dobrych obyczajów. Żadnych więc górnolotnych idei, żadnych intelektualnych argumentów i temu podobnych pierdół w wykonaniu redaktora Lisieckiego - w bilansie za i przeciw Ameryce pozostawał niemal wyłącznie przelicznik zielonych na złote, kreujący marzenia, sympatie i towarzyszące im legendy.

        Napisałem ,,niemal wyłącznie”, bowiem w czasach, gdy wolność, patriotyzm i narodowe imponderabilia jeszcze coś znaczyły, zwłaszcza w trakcie odzyskiwania niepodległości po okresie zaborów, pomoc okazana przez Stany Zjednoczone i udział polonijnych ochotników z Błękitnej Armii w walce z bolszewikami na pewno zaowocowały wdzięcznością społeczną, choć Jałta ją w znacznej mierze przekreśliła. Pozostał jednak, zamiast snów o wolności i potędze, sen o dolarze – pieniądzu przełamującym wszelkie bariery, w tym urazy i niespełnione oczekiwania, za który można kupić wszystko – z proamerykanizmem włącznie.

        I to już jest objaw pewnej innej, specyficznej dojrzałości Polaków, powiedzmy, że tej kupieckiej, bardziej czeskiej niż naszej, którą jeden z bohaterów ,,Lalki", ajent handlowy Szprot, na pewno by pochwalił, zaś Rzecki przeklął, a której Lisicki nie mógł się doszukać w fałszywie postawionych przez siebie tezach.


Zobacz galerię zdjęć:

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo